Drugi tydzień urlopu zaczął wielce obiecująco, choć wyspać się nie było mi dane
Spakowałam się rano, uzupełniłam olej w olejarce i ruszyłam. Przejechałam może ze 30km i zatrzymała mnie policja. Wyjęłam kwity, pogadaliśmy o tym i o owym, odpowiedziałam na trudne pytania („gdzie mąż?” i „ile pali ?”). Zrobiłam sobie pamiątkowe foto i pojechałam dalej.

Daleko nie zajechałam bo 10km dalej znowu kontrola – „gdzie jedziesz, nie straszna, skolka stoit?” kwitów nawet nie chcieli, bo jak przyjechałam z Polski to na pewno sprawdzili mi na granicy. Pan zweryfikował moje ochraniacze na łokciach, pokiwał głową i pozwolił jechać dalej. Do najbliższego celu miałam jakieś 200km ale pomyślałam sobie, że przez te pogaduchy to nigdy nie dojadę

Posterunki graniczne na szczęście minęłam w miarę sprawnie. Na drodze do kolejnego prirodnyjego zakaznika policja co prawda kazała mi parę razy zjeżdżać ale rezygnowali z inspekcji jak tylko zobaczyli tablice. Niestety pod samym parkiem zatrzymało mnie dwóch panów z karabinami, jeden większym a drugi mniejszym i poprosili o przepustkę. To nie miałam. Policjant wyraził szczery żal, że nie może mnie wpuścić i kazał jechać po przepustkę, bo „tam jest inguszeti i będzie sztraf”. Był tak uprzejmy, że załatwił mi adres gdzie te przepustki można dostać więc zawróciłam i 50km dalej porzuciłam Ziutka pod jakimś garnizonowym osiedlem i poszłam szukać przepustek.

Po wykonaniu kilku zbędnych ruchów udało mi się skontaktować z właściwą osobą – tylko po to, żeby się dowiedzieć, ze dzisiaj „prepusku nie budziet, bo jest wychodnyj dzien”. Dochodzę do wniosku, ze Inguszetia to nie jest moja ulubiona część Rosji i zawijam się do Czeczeni.

W Czeczeniu Ziutek jest gwiazdą pełną gębą – już na pierwszej stacji załapuje się koło adoratorów

zatrzymują nas na każdym większym (takim na którym trzeba zwalniać) posterunku policji, robią krótki wywiad i puszczają dalej. W końcu docieramy do wodospadów w Nikhaloy.

W drodze do Groznego Ziutek załapuje się na sesją fotograficzną na fejsbuczka – trochę wstyd, bo jest uj..any jak stół w TVN’ie, dziewczętom to chyba nie przeszkadza, postanawiam jednak go umyć przy najbliższej okazji.

Grozny jest dziwnym miejscem. Wszystko jest jakoś podejrzanie czyste, ładne i bez życia. Do tego wszędzie wiszą portrety ich prezydenta i Putina a to jednak źle mi się kojarzy.

Wieczorem idę na spacer, załapuję się na końcówkę iftar (muzułmańska tradycja wspólnego jedzenia w okresie ramadanu) – bo samą imprezę rozgonił deszcz. Długo się nie poszwendałam, bo deszcz i życia zasadniczo brak. Praktycznie wszystko pozamykane, czynne są głównie apteki, których jest niesamowita ilość, tak na oko co trzeci butik na głównej ulicy to apteka.
Rano zrywam się bladym świtem, bo ptaki spać nie dają. Jest 12 czerwca – Dzień Rosji co obwieszcza co drugi billboard w Czeczeni. Jadę nad morze Kaspijskie ale w związku z tym, że to niedaleko postanawiam przejechać się dłuższą wersją trasy przez góry, celem zobaczenia jeziora, wodospadu i kanionu. Mapy googla wyrzucają mi ok 400km i 12 godz. uznaję, że to kolejna pomyłka i po 6ej wsiadam na moto. Na ulicach Groznego widać tylko policjantów z bronią, cywilów nie ma, samochodów nie ma, nawet na stacji ledwo dobudziłam pana, żeby zatankować. A stacja w Groznym była nie byle jaka – bo mieli nawet ‘98 co jest rzadkością w tym kraju.
W miasteczku Szali spotykam bilbordy dziękczynne dla prezydenta, za to, że mieszkańcy mają takie piękne miasto. Nie mogę jakoś pozbyć się uczucia niesmaku jednak.

Podróż muszę na chwilę przerwać, żeby znaleźć jakiś objazd zamkniętego mostu i pogadać z tubylcami rzecz jasna

Jeden z nich pyta gdzie mam zapasową oponę, ja na to że nie mam. Pan deklaruje, że jakby się coś stało to mogę do niego dzwonić i on przyjedzie mnie ratować. Trochę mi to podcina skrzydła ale postanawiam jednak jechać, najwyżej zawrócę jak będzie off. Na początku jest kiepski asfalt ale jednak asfalt.

Za ostatnią wioską trafiam na posterunek graniczny, gdzie rejestrują mnie w zeszyciku, że przejeżdżam, pan policjant sugeruje, że kiepska pogoda na wyjazd w góry ale jadę.

Droga do jeziora Kozenoyam ma bardzo ładny nowy asfalt, gdzieniegdzie przygruzowany przez osuwające się kamienie, pogoda jest rzeczywiście kiepska więc część drogi pokonuję w chmurze i trochę marznę ale w końcu dojeżdżam.

Następny punkt to wodospad Tobot, który znajduje się już w Dagestanie. Zachęcona więc jakością drogi raźno ruszam. Po paru kilometrach asfalt się kończy. Alternatywą jest trasa dłuższa o 200km a ten off nie wygląda źle, więc z optymistycznym założeniem, że jak się popsuje to zawrócę, ruszam skrótem. Wjeżdżam w chmurę, więc robię pożegnalne zdjęcie owiewek (wtedy wydawało mi się to zabawne):

Przez kilka km jechałam powoli (bo mgła) ale droga była znośna i nagle zaczęło pokapywać. Wyjeżdżając z chmury wjechałam w jakieś osuwisko ziemi, które aktualnie było wielką błotną kałużą na stoku w dół. Jakim cudem Ziutek przez to przejechał cały pojęcia nie mam, ja zamknęłam oczy:)
No i zaczęło lać, na drodze pojawiły się kałuże – niektóre przez całą jej szerokość i strumyki – mnóstwo strumyków. Walcząc o przetrwanie klęłam jak szewc, na każdym kolejnym błotku obiecywałam sobie, że na następny urlop jadę na kostkach i że w ogóle już będę jeździć na kostkach. Po zaliczeniu paru kałuż, w butach już miałam wodę, bo oczywiście wyjechałam w letniej wersji obuwia. W końcu po kilkunastu kilometrach przestało padać, bo znowu wjechałam w chmurę, więc dla odmiany mało co było widać, o tym że wchodzę w zakręt dowiadywałam się w połowie tegoż.

Gdzieś w tej ulewie minęłam granicę i nagle pokazało się słońce

Kaukaz w tym rejonie jednak jest przepiękny i z perspektywy czasu muszę powiedzieć, że było warto. Muszę też nadmienić, że kilku kierowców w zdezelowanych ładach pomykających raźno po tej trasie zainteresowało się moim losem - czy się nie zgubiłam albo moto nie zepsuło, więc jestem pewna, że jakby co zorganizowałabym sobie jakąś pomoc.
Off dalej był, dalej mokry ale przynajmniej nie zalewało mi oczu i była szansa, że trochę wyschną mi spodnie, bo pojechałam w dżinsach a nawet nie było sensu stawać, żeby zakładać przeciwdeszczówki. W końcu na horyzoncie moim oczom ukazuje się asfalt od którego dzieliło mnie już tylko kilkanaście serpentyn ze strumykami i luźnym gruzem. Po pierwszym uślizgu postanowiłam jednak skupić się na tym, żeby zjechać drogą a nie skrótem wzdłuż zbocza i w końcu się udało

Zaliczyłam najbardziej przerażające 30km w moim życiu, obiecałam też sobie już nigdy więcej Ziutka nie nazwać Ziutkiem, za to, że przetrwał i nie zjeżdżamy jakimś rozklekotanym kamazem. Polecam też wszystkim Pilot Roady 5, które na pewno przyczyniły się do tego sukcesu

Zet wyglądał tak (ja zresztą podobnie):
Na skrzyżowaniu gruntu z asfaltem stała policja ale nie patrząc na nic, zaparkowałam koło nich i oznajmiłam, że chwilę tu postoję. Pogadaliśmy trochę, panowie mnie zarejestrowali i gdzieś tam podzwonili, obiecali mi, że jak zostanę w Dagestanie to znajdą mi męża, jeden z nich dał mi cukierka, drugi sprawdził ochraniacz na kolanie, zadał jakieś pytanie czy to na wypadek wypadku, pyknęłam sobie kilka fotek i pojechałam dalej.

Jak robiłam sobie kolejną przerwę na foto, podjechał jakiś tubylec, zamieniliśmy kilka zdań i zaprosił mnie do siebie na obiad, bo oni lubią Polaków. Odmówiłam z przykrością, bo czasu jak zawsze za mało.

Kończyło mi się paliwo, więc postanowiłam zjechać do jakiejś wioski na stację, na wjeździe zatrzymała mnie policja (a jakże) i uprzejmie doradziła nie tankować tutaj, bo mają marne paliwo. Trochę jednak musiałam zalać, bo istniało spore ryzyko, że nie dojadę do następnej

Do wodospadu nie dotarłam, bo jak znowu zobaczyłam gruz, to pomyślałam, że nie ma głupich.

Może i wielokrotnie popełniam te same błędy ale nigdy w tym samym dniu. Zaraz za skrzyżowaniem był kolejny posterunek policji, tym razem w okopach. Przyczepili się do zabłoconych tablic, przeszukali mi kuferki, sprawdzili dokumenty, w międzyczasie zaczęło padać więc zaproponowali, żebym poczekała w ich bunkierku, poczęstowali mnie nawet kawką. W końcu przestało padać i pojechałam sobie. Googlemapsy znalazły mi jeszcze jeden tajny skrót, z którego nie skorzystałam:

I po kolejnych kilkudziesięciu kilometrach z wieloma przerwami na zdjęcia

Oraz tylko jednej pogawędce z policjantem

dotarłam nad kanion Sulakskiy.

W drodze nad kanion katalizator Zeta przeżył jeszcze kilka bolesnych starć z dziwnie ukształtowanym asfaltem, progami hamulcowymi dla kamazów o wysokości chyba z 15cm oraz ze stadem dzieci, które chyba pierwszy raz w życiu widziały taki ładny motocykl a kobietę na motocyklu to już na pewno - bo jak zdjęłam kask to zaczęły wołać innych

Spotkałam też panią, której mąż był w latach 80 w Polsce w wojsku, zaprosiła mnie do siebie na obiad i nocleg, odmówiłam, bo już zapłaciłam za pokój. Pogadałam z nią jeszcze chwilę, wchłonęłam trochę kofeiny z tauryną i ruszyłam nad morze Kaspijskie.
W Machaczkale zajechałam jeszcze na myjnię, bo wyschnięte błoto w trakcie jazdy wypadało mi na kask. Na myjni udało mi się przekonać pana, że motocykl myje się tak samo jak samochód tylko szybciej (bo nie chcieli się podjąć mycia). Z trudem co prawda zdjęłam kufry sklejone warstwą błota ze stelażem ale się udało i z ciekawością obserwowałam spływające błoto

W końcu się udało i już czyściutkim dojechałam do hotelu.
Optymizm jest błogosławieństwem niedoinformowanych.