Trochę długi artykuł i mimo że stary to wciąż aktualny, polecam go przeczytać
Marzę o tym, aby zagrać na giełdzie. Kupić i znowu poczuć to mrowienie na plecach, gdy kurs moich akcji pnie się w górę, i oblać się zimnym potem, gdy spadają. Ale tego nie robię. Jako dziennikarz giełdowy, czy tego chcę czy nie, jestem naturalnym insiderem, a od tego, co napiszę, jutro zależą ceny akcji. Dlatego nie powinienem równocześnie pisać i grać na giełdzie, bo łatwo popaść w konflikt interesów. I podważyć wiarygodność własną i wydawcy.
Chcę napisać o własnych doświadczeniach, które spowodowały, że przed kilku laty zdecydowałem się zrezygnować z aktywnej gry na giełdzie (w tym czasie sprzedałem przysługujące mi akcje pracownicze Agory - wydawcy "Gazety Wyborczej"). Napisać o dużych pieniądzach, o których ktoś powie, że przeszły mi koło nosa jak frajerowi. O poczuciu wygranej w pewien grudniowy dzień 2002 r., kiedy jeden z regulatorów rynku kapitałowego odwrócił się wściekły na pięcie i powiedział, patrząc mi prosto w oczy: "Jeżeli jeszcze raz mnie pan skrytykuje, to zobaczy pan, co ja zrobię". I o braku lęku, gdy go słuchałem, bo mógł co najwyżej zadzwonić do moich przełożonych i poskarżyć się, że się uwziąłem na niego. Ale nie mógł zarzucić mi, że pisząc o tej konkretnej spółce, odnoszę osobiste korzyści, bo mam na koncie jej akcje. W przeciwnym razie to on miałby nade mną przewagę i musiałbym się z tym liczyć.
Dziennikarze są naturalnymi insiderami, których zadaniem jest informowanie o tym, czego się dowiedzą, a co niekoniecznie jest już podane do oficjalnej wiadomości. Inwestorzy giełdowi, nawet ci najbardziej profesjonalni, czytają gazety i oglądają telewizję bardziej dokładnie, niż się komukolwiek zdaje. Między bajki można włożyć opinię, że kierują się jedynie swoimi profesjonalnymi analizami i rekomendacjami. Na giełdzie kluczową rolę odgrywa informacja, i to ona sprawia, że emocje falują od entuzjazmu do przygnębienia. Setki razy można było obserwować szał zakupów czy paniczną wyprzedaż akcji spółki tylko dlatego, że coś ważnego napisano o niej w gazetach i wszystkie dotychczasowe analizy i rekomendacje mogły spokojnie trafić do kosza. Dlatego dziennikarz giełdowy jest osobą zaufania publicznego, bowiem polegając na tym, co pisze, inwestorzy ryzykują czasem setki milionów złotych, kupując i sprzedając akcje.
Czytający te słowa insiderzy, którzy zarabiają fortuny na giełdzie tylko dlatego, że są lepiej i wcześniej poinformowani, zapewne uznają, że trzeba być niespełna rozumu, skoro nie chce się zarabiać na informacji poufnej. W czasach, gdy króluje w Polsce cwaniactwo i moralność specjalistów od "jednorękich bandytów", to przecież świadczy wręcz o braku życiowej zaradności.
Niedawno okradziono mnie i trafiłem do komisariatu, gdzie sympatyczny policjant spisywał moje zeznania. Zapytał, czym się zajmuję. Powiedziałem, że piszę o giełdzie. - A gra pan? - dociekał z ciekawości. - Nie - odpowiedziałem. - Dlaczego? - Bo takie mam zasady.
Nie mógł się powstrzymać od chichotu. Słyszę go teraz cały czas.
W Polsce wiele spółek giełdowych, biur maklerskich czy funduszy przypomina durszlaki - przeciekają jak po wrzuceniu ugotowanego makaronu. Wystarczy dojście do osoby mającej dostęp do poufnych informacji. Można napisać o tym w gazecie albo wykorzystać i zbić fortunę z pełną świadomością, że popełnia się przestępstwo. Ale w niedwuznacznej sytuacji może znaleźć się także każdy, kto w dobrej wierze i na podstawie swojej wiedzy kupił papiery, a później musiał pisać o danej spółce jako... No właśnie kto? Akcjonariusz? Dziennikarz? A może dwa w jednym?
Dlatego uważam, że pisząc o spółkach, nie powinienem grać na giełdzie, bo wcześniej czy później grozi mi konflikt interesów. Tak kiedyś postanowiłem, choć wiem doskonale, że jako dziennikarzowi trudno byłoby mi formalnie tego zabronić, bo dopóki nie złamałbym prawa lub nie znalazłbym się w konflikcie interesów, to teoretycznie korzystałbym jedynie z przysługującego mi powszechnego prawa do grania na giełdzie, takiego, jakie ma każdy inny inwestor.
Nic nie tworzyć, tylko posiadać
Zainteresowałem się giełdą w 1990 r., gdy jako 19-letni student dziennikarstwa UJ zobaczyłem film Oliviera Stone'a "Wall Street" o świecie wielkiej finansjery. W nim sposobem na życie było nic nie tworzyć, lecz jedynie posiadać. Bohaterami byli Gordon Gekko, rekin finansowy zarabiający na przeciekach, i Bud Fox, młody makler, który marzył, żeby zostać drugim Gekko. I nauczył się oszukiwać jak on, a gdy zrozumiał, że popełnił błąd, było za późno.
Początkowo grałem na giełdzie, tak jak robił to chyba wówczas każdy student zafascynowany rodzącym się rynkiem papierów wartościowych. Potem zacząłem o nim pisać. Dopiero z biegiem lat zrozumiałem, że powinienem wybrać: granie albo pisanie. Wybrałem pisanie. Dlaczego? Po pierwsze, do końca życia nie zapomnę sceny z "Wall Street", gdy pracownicy komisji papierów wartościowych i policjanci wyprowadzają skutego kajdankami Buda Foksa z jego firmy maklerskiej na Manhattanie. Bud mija swoich kolegów stojących w grobowej ciszy i w pewnym momencie zaczyna płakać jak dziecko. A dopiero co, kilka dni wcześniej, mówił pewnym głosem swojemu koledze-prawnikowi, którego wciągnął do nielegalnych transakcji: "Ci faceci zawsze czegoś szukają i sprawdzają. Ale nigdy niczego nie znajdują. Jesteśmy nie do wykrycia". Nie chciałbym być nigdy Budem Foksem, któremu chciwość przesłoniła oczy i w efekcie zniszczyła karierę, życie osobiste i z "białego kołnierzyka" uczyniła pospolitego przestępcę.
Po drugie, 11-letnie doświadczenie w pisaniu o giełdzie pozwala mi postawić tezę, że szalenie trudno pisze się o koniunkturze czy o konkretnej spółce, gdy siedzi się na jej papierach lub kontraktach terminowych na indeks. Od tego bowiem, co się napisze, zależy także los własnych pieniędzy, a to sprawia, że ręka może kreślić słowa, które w innym wypadku wcale by się nie pojawiły. Można to robić świadomie, z premedytacją łamiąc prawo albo nawet podświadomie chroniąc swoje własne interesy. Brak papierów na rachunku pomaga oceniać wydarzenia na giełdzie czy w spółkach bez różowych okularów i obciążeń, że od tego, co napiszę, zależy mój prywatny zarobek lub strata. Czasem dzięki takiej lekkości myślenia można trafnie przewidzieć wydarzenia, które są dla większości aktywnych uczestników rynku całkowitym zaskoczeniem, według zasady: "Większość nigdy nie ma racji".
W czerwcu 2003 r. opublikowałem artykuł o tym, że warszawska giełda skazana jest na hossę. I mieliśmy najbardziej bycze lato w historii GPW. Niedawno jeden z czołowych zarządzających funduszami akcji wrócił do tego tekstu i zapytał: "Skąd pan wiedział? Czy zajmuje się pan tylko pisaniem?". Odpowiedziałem, że pewnie udało mi się postawić tak trafną prognozę, bo nie gram na giełdzie. "To jest chyba wytłumaczenie" - odparł zaskoczony po chwili zastanowienia.
Albo jesteś w środku, albo na zewnątrz
Nie ma takich pieniędzy, które mógłby zapłacić wydawca, a które byłyby porównywalne z potencjalnymi zyskami z wykorzystania informacji poufnych, które przechwytują dziennikarze. Zatem wydawca musi im wierzyć i liczyć na ich uczciwość. Ci dzielą się na dwie kategorie: chodzących na konferencje prasowe i nieinteresujących się niczym poza przygotowaną informacją prasową i "szperaczy" zainteresowanych tym, co jest głęboko ukryte, obwarowane klauzulami "ściśle tajne" i zagrożone karami z ustawy o publicznym obrocie papierami wartościowymi. Jeśli już przychodzą na konferencje, to głównie po to, aby dowiedzieć się czegoś poza protokołem. Mając dobre źródła w spółkach giełdowych, firmach audytorskich czy wśród zarządzających, można dostać informacje na wagę złota. Pod jednym warunkiem. Informatorzy muszą być pewni, że nie zostaną zdradzeni, nawet jeśli sąd zwolni dziennikarza z tajemnicy dziennikarskiej. W Polsce za ujawnienie informacji poufnej w obrocie papierami wartościowymi grozi kara do miliona złotych grzywny i pozbawienia wolności do trzech lat, zaś za jej wykorzystanie do 5 mln zł grzywny i od sześciu miesięcy do pięciu lat więzienia.
- Powiedz mi coś, czego nie wiem. W końcu dziś są moje urodziny. Zaskocz mnie - tak Gordon Gekko zachęcał Buda Foksa do zdradzenia mu informacji poufnej. Nie interesowały go analizy fundamentalne spółek, którymi chciał go "zdobyć" Fox. W ten sposób zdaje się mówić każdy rasowy redaktor prowadzący wydanie jakiejkolwiek gazety, gdy pyta się dziennikarzy o tematy. Bo tak naprawdę szuka sensacji na pierwszą stronę, a nie spisu oficjalnych konferencji, z których relacje-klony pojawią się w każdej innej gazecie. A opublikowanie ekskluziwu giełdowego jest de facto złamaniem zasad ustawy o publicznym obrocie papierami wartościowymi, z której wynika, że każda istotna informacja musi najpierw zostać oficjalnie upubliczniona.
Zasada równego dostępu inwestorów do informacji to kamień węgielny giełdy. I chyba jak żadna inna zasada tak często nie jest łamana. Wykryte i ukarane przestępstwa insider trading na każdym rynku, mimo wysiłków instytucji nadzorujących i prokuratorów, są jedynie wierzchołkiem góry lodowej. Cichy szept, jedno słowo czy tysiącstronicowy raport mają taką samą wagę - dają przewagę nad innymi inwestorami.
Czuję, że panuje w Polsce rodzaj społecznego przyzwolenia na wykorzystywanie na giełdzie informacji poufnych. Co to wszak za przestępstwo, skoro nikt nie ginie, nie słychać krzyków bitego człowieka ani huku rozbitego szkła upadającego na chodnik? Pokusa dorobienia sobie przez insidera jest wielka, bo można popełnić to przestępstwo w białych rękawiczkach, np. przez podstawioną osobę. Na giełdzie to metoda "na wielbłąda". Chodzi o to, aby załadować na kogoś gotówkę i poprowadzić go do pewnego zysku. W zamian odpala mu się działkę. Jeśli nie zostanie złamana cicha umowa między insiderem i "wielbłądem", to nadzór może co najwyżej marzyć o trafieniu na ślad insider trading.
Słowa warte miliony
Pierwszy rachunek inwestycyjny otworzyłem w Banku Śląskim, krótko po uruchomieniu warszawskiej giełdy w 1991 r. Pojechałem do biura maklerskiego ubrany jak do pierwszej komunii - w koszulę i garnitur. Przyjęli mnie chłopcy w rozciągniętych sweterkach, którzy wypisywali zlecenia przez kalkę na krzywo odbitych na ksero formularzach. A wyobrażałem sobie, że będzie jak na "Wall Street" i przyjmie mnie ktoś w białej koszuli i czerwonych szelkach.
Kupiłem chyba kilkadziesiąt akcji Wólczanki i powiedziałem wszystkim znajomym studentom, że na giełdzie można zarabiać. W akademiku nabijali się ze mnie przez długie miesiące. Giełda ledwo zipała, ceny akcji stały albo spadały. W końcu sprzedałem moje pierwsze papiery bez zysku, bo potrzebowałem tych kilku groszy na wyjazd na studenckie ferie. Zrobiłem to w najgorszym momencie, bo za chwilę miała z kopyta ruszyć hossa na warszawskiej giełdzie, zakończona wiosną 1994 r. spektakularnym krachem po prywatyzacji Banku Śląskiego.
Z punktu widzenia insidingu była ona dość mało znacząca. Najskuteczniejszym sposobem zarobienia fortuny była bowiem strategia "na trepa" polegająca na zakupie byle jakich akcji i cierpliwym trzymaniu ich, aż podrożały o kilkaset procent. Hossa opierała wówczas swoją siłę na niedoborze akcji i nadmiarze pieniędzy tłoczonych na rynek przez setki tysięcy indywidualnych graczy. Skoro ceny akcji same szły w górę, to zdobywanie informacji poufnych i wykorzystywanie ich nie były aż tak konieczne do zbicia fortuny. Ale właśnie wtedy przekonałem się po raz pierwszy, co to znaczy być insiderem. Choć cały czas brzmiało mi w uszach to, co powiedział Gordon Gekko do Foksa: "Najcenniejszym towarem jest informacja", to zrozumiałem to dopiero wówczas, gdy po raz pierwszy poczułem mrowienie na plecach, patrząc, jak szybuje kurs akcji spółki z powodu informacji, którą znałem już od kilku dni, a której nie doceniłem. Chodziło o nową emisję akcji z prawem poboru. To był eksperymentalny wówczas mechanizm pozyskiwania kapitału, polegający na tym, że prawo do zakupu nowych akcji mieli tylko dotychczasowi akcjonariusze. Nie przewidziałem, że gdy tylko spółka ogłosi oficjalnie emisję z prawem poboru, to inwestorzy rzucą się na jej akcje jak psy i ceny poszybują w górę. Na rynku pierwotnym nie było prawie żadnych akcji. Jeśli trafiała się oferta publiczna, to pod punktami maklerskimi firmy ochroniarskie pilnowały kolejek. Zakup akcji na rynku pierwotnym gwarantował nawet kilkusetprocentowe przebicie.
Informacja w depozycie
Dziennikarz nie tylko dostarcza informacji, ale także może decydować o tym, kiedy to uczyni. W języku socjologii oznacza to, że jest "gate keeperem", rodzajem medialnego filtra. Jego informacja może ujrzeć światło dzienne w następnym wydaniu gazety, za dwa dni lub nigdy - jeśli ją zatai. Wszystko zależy od tego, co zdecyduje. Jego przełożeni mogą nawet nie domyślać się, jaką sensacyjną informację nosi w głowie. A jeśli dotyczy ona np. planów fuzji czy wezwania z ceną przewyższającą bieżący kurs giełdowy? Wystarczy przetrzymać informację, kupić wcześniej akcje i potem spokojnie zgarnąć zyski. Wartość informacji poufnej rośnie szczególnie w okresie bessy, gdy ze świeczką można szukać inwestycji przynoszących zysk. Tak naprawdę dopiero wówczas można zarobić na przecieku.
Tak było kilka lat temu, gdy dowiedziałem się o planach przejęcia średniej wielkości spółki. Grupa inwestorów skupowała akcje ostrożnie, tak aby nie wzbudzić zainteresowania na rynku i nie podbić kursu. Gdy mieli dość akcji, by zażądać zwołania Nadzwyczajnego Walnego Zgromadzenia Akcjonariuszy i rozpocząć walkę o władzę - kurs podskoczył szybko o ponad 50 proc.
To dowód, że będąc insiderem, wystarczyłoby zrobić w roku kilka takich pewnych operacji giełdowych, angażując wszystkie dostępne pieniądze, aby zbić fortunę. W tym samym czasie drobni inwestorzy giełdowi, ale i zarządzający wielkimi funduszami, będą się głowić nad tym, jak zarobić kilka procent powyżej wzrostu indeksu WIG20.
Założę się, że takie przykłady przecieków zna z doświadczenia każdy dziennikarz finansowy. Nie tylko pochodzących ze spekulacyjnych "grzanek", ale także dotyczących tych największych spółek, wydawałoby się pilnie strzegących swych tajemnic. Gdy w pewien upalny czerwcowy dzień 1998 r. dowiedziałem się o trzymanych w ścisłej tajemnicy planach największej w historii polskich browarów fuzji Żywca z Brewpole (producentem m.in. piwa EB), nie mogłem wprost w nią uwierzyć. Ale źródło było pewne, że informacja pochodziła z rady nadzorczej jednego z browarów. Napisaliśmy o tym. Następnego dnia się można było w trakcie sesji obkupić się w akcje Żywca. Po południu gruchnęła wiadomość: Heineken przejął pierwszy pakiet Brewpole i fuzja stała się faktem. Kurs Żywca zyskał na tej fuzji kilkadziesiąt procent.
Podobnie było w listopadzie 2001 r. z informacją o sensacyjnej zgodzie Urzędu Ochrony Konkurencji i Konsumentów na przejęcie przez Tele-Fonikę notowanego na giełdzie Elektrimu Kable od Elektrimu pogrążonego z tarapatach finansowych. O tym, że będzie zgoda, wiedziałem już dzień wcześniej z bardzo dobrego źródła. Było to o tyle zaskakujące, że za pierwszym podejściem - w czerwcu - UOKiK zablokował fuzję. W efekcie inwestorzy histerycznie wyprzedali papiery zarówno kablowni (nie mogli liczyć na wezwanie z wysoką ceną), jak i jej głównego właściciela - Elektrimu, bo fiasko tej transakcji przybliżało go do bankructwa. Zgoda UOKiK musiała się więc przełożyć na wzrost kursów obydwu papierów. Gdy podano ją oficjalnie, akcje podrożały. Ale teoretycznie, wykorzystując tę informację poufną, największe pieniądze można było zbić nie na zakupie samych akcji, lecz instrumentów pochodnych Elektrimu. Według wykonanych z grubsza obliczeń w kilka godzin można było zarobić ok. 60 proc. To samo dotyczyłoby wszystkich papierów, na podstawie których wyemitowano instrumenty pochodne (np. warranty czy kontrakty). W ten sposób, idąc "na pewniaka", można zwielokrotnić zyski.
Dr Jekyll and Mr Hyde
Opisałem tylko kilka z wielu cennych przecieków, które otrzymałem. Mogłem z każdego zrobić przestępczy użytek. Ale nie chodzi tylko o to. Za każdym razem zastanawiałem się też, co by było, gdybym miał na koncie akcje tej konkretnej spółki, o której dowiedziałem się czegoś istotnego, i musiał o tym napisać? Ktoś powie: można po prostu usiąść do komputera, napisać tekst i nic się nie zmienia. Łatwo powiedzieć, trudniej zrobić. To trochę tak, jakby próbować być równocześnie Dr. Jekyllem and Mr. Hyde'em. Od świadomości, że posiada się informację wpływającą na stan naszego konta, nie można się ot tak po prostu uwolnić. Taki rodzaj amputacji świadomości po prostu nie istnieje. To autor tekstu dobiera słowa, żongluje semantyką, ustawia strukturę tekstu, kładzie akcent na wybrane elementy. Istotną informację można podać tak samo w sposób sensacyjny, jak i zakamuflowany. Wiele zależy od tego, czego tak naprawdę chce piszący.
Pamiętam, gdy radiowy kolega opisywał mi z wypiekami na twarzy w 1994 r. po kosmicznym debiucie akcji Banku Śląskiego i szybkim załamaniu ceny, jak wszyscy w newsroomie jego stacji dbali o to, aby w serwisach unikać słowa "krach" lub podobnego budzącego na giełdzie panikę. Powód? Wszyscy mieli po trzy akcje tego "gorącego" banku.
Jak doniosła ostatnio prasa, amerykański kanał telewizji kablowej CNBC, specjalizujący się w tematyce finansowej, zabronił swoim dziennikarzom posiadania akcji i obligacji spółek, aby unikać konfliktu interesów. Stało się to po tym, jak jego reporterka Maria Bartimoro przed wywiadem z prezesem Citigroup publicznie przyznała, że ma tysiąc akcji spółki.
Chciwość jest dobra?
Podczas walnego zgromadzenia akcjonariuszy firmy Teldar Gordon Gekko w przemówieniu, które okrzyknięto później kwintesencją moralności Ameryki lat 80., powiedział: "Chciwość to dobra rzecz. Chciwość się sprawdza. Chciwość pomaga. Chciwość przechodzi do sedna sprawy i uwalnia ducha. Chciwość we wszystkich formach: na pieniądze, na życie, na miłość czy na wiedzę. To dzięki chciwości ludzkość czyni postępy. Możecie być pewni, że to dzięki chciwości uratujemy nie tylko Teldar, ale także tę drugą kulejącą firmę - Amerykę".
Dwadzieścia kilka lat później okazało się, że to ludzie o moralności Gekko rządzili w Ameryce ogromnymi firmami: energetycznym Enronem czy telekomunikacyjnym WorldComem. I okazali się tak chciwi, że nie zawahali się oszukiwać akcjonariuszy, doprowadzając te firmy do bankructwa. Chciwość i brak uczciwości na rynku kapitałowym może doprowadzić do upadku wielkie firmy i podciąć zaufanie do całej giełdy. Uczciwość ta dotyczy w takim samym stopniu wszystkich insiderów: audytorów, menedżerów firm, zarządzających funduszami, jak i dziennikarzy giełdowych.
Za starym nr GW
Dziennikarz/analityk/doradca inwestycyjny a ETYKA
Kto jest online
Użytkownicy przeglądający to forum: Obecnie na forum nie ma żadnego zarejestrowanego użytkownika i 12 gości