
Ruszyłam 1go sierpnia o 3ej rano, w Londynie byłam w nocy ok 23, pobiłam swój dotychczasowy rekord jednodniowej trasy (obecnie to 1637km) 3 razy się gubiłam po drodze, szukałam pół godziny stacji z paliwem w GB i takie tam ale w końcu dotarłam

2go ruszyliśmy do Irlandii już w trójkę.W związku z tym, że prom mieliśmy o 2ej w nocy po drodze zajrzeliśmy jeszcze do miasteczka Tenby, które ma ponoć najpiękniejszą plażę w europie (ale nikt się nie opala, bo zimno)
W Irlandii ruszyliśmy najpierw do Killarney, w ramach odpoczynku po trasie nasza planistka pozwoliła nam przejść 3 kilometry do parku, którym mogliśmy napić się piwa pod zamkiem

Następny dzień miał być wolny od moto, bo tyłek wprawdzie z tytanu ale trochę jednak bolał po tych 2,3tys km. Poszliśmy zdobywać Carrantuohill, miała być mała górka (1038m npm)zapowiadało się zupełnie niewinnie...
Góra piękna, ruszyliśmy szlakiem o wielce wymownej nazwie „diabelska drabina” ale z drabiną to miał wspólny chyba tylko kąt nachylenia:)
Po wspięciu się gdzieś na 2/3 góry zaczęło się „normalne” podejście, tyle że w deszczu i chmurach

A na szczycie było tak:
Następnego dnia nasza dyrektor wycieczki oznajmiła, że dzisiaj jest dzień motocyklisty i jedziemy na Ring of Kerry (coś jak nasza duża pętla w Bieszczadach), po drodze tylko staniemy w paru miejscach:
oczywiście co godzinę padał deszcz

a wieczorem czekał nas pub z irlandzką muzyką i tańcami

Kolejny punkt to Zamek w Blarney. Po drodze zahaczyliśmy o wodospad Torc (jakby nam było mało wody z nieba).
W parku pod zamkiem
spotkaliśmy drzewa w skarpetkach
a później spędziliśmy dwie godziny w kolejce do całowania kamienia mądrości
Obok zamku był ogród z trującymi roślinami, niektórymi nawet zamkniętymi za kratami

Z Blarney pojechaliśmy do Cork na obiad i biegać po kościołach. Kościoły na szczęście były już pozamykane, więc skończyło się na kilkukilometrowym spacerze

Irlandczycy chyba nie lubią listonoszy:
Następnego dnia przenieśliśmy się 200km dalej do Doolin, miejscowości, w której chleb można było kupić tylko na polu namiotowym, bo w sklepie spożywczym była tylko whiskey, wino i czekolada, czarna d..pa - tak w dwóch słowach, ale to co było - było bardzo oryginalne

I nastał dzień wyprawy na Klify Moheru, nasz terrorysta spacerowy dzięki półprawdom, pozornym ustępstwom i bezczelnej manipulacji wyciągnął nas na 20 kilometrowy spacer.
W ostatni dzień pobytu w krainie deszczowców udaliśmy się do jaskini Doolin i na skalisty Burren
Niestety tu musieliśmy zakończyć proces aklimatyzacji i przenieśliśmy się do Krainy Superdeszczowców, czyli na północ, gdzie deszcz padał co 20 minut, cały czas mieli chyba jakiś huragan i takie tam

W dodatku pojawił się pierwszy znak sygnał nadchodzącej katastrofy, Witek nie chciał odpalić...
Niestety zignorowaliśmy go jak to zwykle bywa, bo przez kolejne kilka dni odpalał jak należy

Żebyśmy nie pozamarzali, Katarzyna kazała nam wspinać się na Errigal, trasa miała 3 etapy:
Błoto
wicher rzucający kamieniami
mgła na szczycie
wychodząc z chmur mieliśmy okazję zobaczyć panoramę okolicy
a na samym dole Kasia znalazła muminka w strumyku

Kolejny dzień spędziliśmy na Tory Island, wyspie z własnym królem

Na szczęście zarządca wycieczki też miał dość ciągłego deszczu i zimna więc przenieśliśmy się pod Dublin. Po drodze postanowiliśmy jednak zajrzeć do serwisu po kable rozruchowe na wszelki wypadek i po wstępnej weryfikacji okazało się, że pada w Witku regulator, niestety w Dublinie mógł być dopiero za 3 dni (czyli po naszym wyjeździe), ale skoro moto jeździ to ruszyliśmy dalej i rozbiliśmy się w miejscowości Rush nad morzem, szału nie było ale deszczu prawie też nie

No i skończyła się dobra passa. Najpierw zaskoczył nas zjazd z trasy, dobra nawierzchnia, dość długi, fajnie się jechało dopóki nie zaczął się zawężać... Jak wypadłam zza winkla to zobaczyłam tylko światła stopu moto przede mną i że jadę mu w tyłek, po odbiciu w prawo poznałam przyczynę nagłego hamowania Korka – znak stop i nadjeżdżająca ciężarówka z prawej strony, bez pasa awaryjnego czy dojazdowego

Hamowanie w złożeniu, w dodatku na żwirze (Irlandczycy pobocza wysypują żwirem) który w tym wypadku leżał na prawej połowie zjazdu, bo przecież jeździ się po lewej, skończyło się glebą, niestety wyjechałam motocyklem na drogę...
Na szczęście w nic nie walnęłam a nadjeżdżająca pani ominęła mnie z wprawą zawodowca, zdążyłam zmniejszyć prędkość do minimum, więc konsekwencje objawiły się jednie w otarciach lakieru na kufrze i lekkim zarysowaniu owiewki.
Pozbieraliśmy się z Witkiem, upewniliśmy się, że pani nie dostała zawału i pojechaliśmy dalej – do neolitycznych grobowców Brú na Bóinne
Następnego dnia przeprowadziliśmy się do Dublina, dyrektor wycieczki zrzekł się zarządu na ostatni dzień i zaczął się prawdziwy urlop

Browar Guinnessa:
w którym jest knajpa z panoramą na cały Dublin (więc miasto uznaliśmy z Korkiem za zaliczone)
Kolacja w Brazen head - najstarszym pubie w Irlandii
W sobotę wracaliśmy do Londynu, na promie wróciły problemy z ładowaniem akumulatora, więc znowu odpalanie awaryjne. Po drodze wstąpiliśmy do miasteczka o strasznie długiej nazwie
W Londynie wylądowaliśmy wieczorem a rano ruszyłam na prom. I regulator padł zupełnie:(
Jakieś 100km za Londynem zaczęła mi migać kontrolka ABS, z promu zjeżdżałam już z pomocą obsługi – znowu odpalanie awaryjne... Poodpinałam wszystko, co mogło obciążać aku, była niedziela więc serwisu nie ma co szukać, miałam nadzieję, że na autostradach jakoś pociągnie chociaż do Niemiec, niestety nie dał rady i gdzieś za Antwerpią zgasło mi wszystko. Doturlałam się jakoś do stacji i zadzwoniłam po ratunek, pan przyjechał i zabrał Witka

a mnie zawiózł do motelu, gdzie z braku innych zajęć postanowiłam zająć się redagowaniem relacji z podróży i oto ona, bo wciąż tu siedzę:)