Nasz następny cel to Jekaterynburg, trasa to ponad 1400km więc rozbijamy ją na dwa dni, bo na drogach szału nie ma,
zbliżamy się w okolice uralu, więc na horyzoncie pojawiają się pagórki
drugiego dnia trafiamy na gigantyczny remont drogi, na którym dorabiam się nakładek na opony:
Kolejnych kilkadziesiąt kilometrów pokonuję w stresie, bo moto ani się drogi za bardzo nie trzyma ani hamować nie chce.
„Bitum” (jak poinformował nas przypadkowo spotkany motocyklista) powoli się wykrusza i liczę na to, że niebawem będę mogła normalnie jechać.
W jakiejś przydrożnej wiejskiej knajpce stajemy na obiad, i tam stwierdzam, że opony odzyskały już prawie wygląd, knajpę poleciłabym ale pojęcia nie mam gdzie to było
Pod koniec łapie nas też spora ulewa, więc zatrzymujemy się na jakimś parkingu przy jeziorze, żeby zmienić część odzieży, bo rękawice i chustki na szyjach mamy przemoczone. Za to bitum został już tylko na plastikach.
Do Jekateryburga docieramy mokrzy, zmarznięci i brudni jak nieboskie stworzenia.
Rano wyjeżdżamy rozejrzeć się po przedmurzach Uralu w okolicy, na wyjeździe z miasta zatrzymuje nas do kontroli smutny policjant. Sprawdza nam dokumenty i puszcza dalej, zaczynam podejrzewać, że z towarzystwem to już nie będzie przyjacielskich pogawędek z władzą
Najpierw kamień świętego Jerzego - ostatnie dwa kilometry przemierzamy na piechotę, bo nawi ciągnie nas przez mało obiecujący most:
Niestety, żeby zrobić zdjęcie skały w całej krasie musielibyśmy przeprawić się na drugą stronę rzeki, więc mam tylko takie
obelisk graniczny
Do następnego celu niestety nie docieramy, bo droga 8km przed zamieniła się w leśny trakt pokryty kałużami a z offem byłam wciąż pogniewana.
Wracam więc zwiedzać miasto. Motocykle zostawiamy w hotelu i ruszamy metrem – tu ciekawostka, żeby wejść do metra trzeba dać siebie i bagaż do prześwietlenia na bramkach, jak na lotnisku.
Jekaterynburg okazuje się być ładnym choć niezbyt ciekawym miastem, od razu też dowiaduję się, że jest jednym z "mistrzowskich" miast:
Idziemy obejrzeć cerkiew wybudowana na miejscu gdzie zamordowali Romanowów:
kilka zachowanych starszych budynków:
koniec końców lądujemy w knajpie, bo w końcu są mistrzostwa i Polska ma pierwszy mecz.
Ranek poświęcamy częściowo na ratowaniu jednego z telefonów, który odmówił współpracy i jedziemy oglądać jedyny, jaki udało mi się znaleźć ex łagier w którym Rosjanie zrobili muzeum represji.
Droga jest średnia, czas nas goni więc nawet za bardzo nie ma kiedy się rozejrzeć po bokach.
Muzeum ma być do 18ej ale przed nami 400km potencjalnych niespodzianek. Jakoś w końcu docieramy, nawet przed czasem ale pani informuje nas, że ostatnia ekskursja była o 15ej. Znaczy godziny otwarcia podobnie jak znaki drogowe są tu jedynie sugestią
Pani jednak postanawia z dobroci serca nas wpuścić, bo daleko mamy, za przewodnika dostajemy jednak jakąś sprzątaczkę, która tylko pilnuje, żebyśmy nie łazili gdzie nam się podoba.
No muzeum jest słabe. W żaden sposób nie oddaje faktu, że ginęli tam ludzie. 4 baraki i tyle - mieszkalny to nawet wygląda jak sala zbiorowa w kiepskim hostelu. A ja tu madafaka 9tys km zasuwałam
W ulewie i z poczuciem bolesnego rozczarowania udajemy się do Permu gdzie zamierzamy przenocować i podjąć jakieś decyzje co do przyszłości, bo już wiem, że planu A nie dam rady zrealizować. Z bólem serca skreślam Sołowki i Biełomora, dorzucamy za to Kazań. W dodatku przestaje mi działać pilot od alarmu a kierunkowskazy świecą światłem ciągłym. Na szczęście jak moto wyschło okazuje się, że kierunki znowu działają a w pilocie to tylko kwestia baterii i drugi działa normalnie.
Droga to Kazania to jakieś 700km w deszczu, przez większość w ulewie i 8stopniach. Dopiero jakieś 50km przed celem przestaje padać i zaczynamy obsychać. Także na miejscu ląduję z odparzonymi rękami i przemarznięta. Na szczęście tym razem googlemapsy ogarnęły rzeczywistość i hotel, który znalazłam po drodze jest tam gdzie miał być.