Rosja 2018 - rekonesans po kraju przodków
: wt 10 lip 2018, 22:04
Z góry uprzedzam, że będzie długo i w odcinkach
Wszystko zaczęło się od zmian w prawie pracy
Zmienili jakieś rozporządzenia dotyczące urlopów i firma kazała wybrać mi jak najwięcej zaległego, bo miałam ponad 80 dni, po długich negocjacjach stanęło na 40 dniach urlopu w tym roku. Na 40 dni w krajach europy zachodniej i północnej to musiałabym drugą hipotekę wziąć więc zdecydowałam się na spędzenie większości tego czasu na wschodzie.
Po niezbyt długich namowach udało mi się przekonać kolegę, że Rosja to jest świetny pomysł – niestety nie na długo Już w marcu przyszedł, że tam nic nie ma i on nie jedzie. No jak usłyszałam, że tam nic nie ma to mi dech w piersi zaparło, nabzydczyczałm się (bo największy kraj na świecie to jak może nic nie być????), strzeliłam fochem i postanowiłam nie dyskutować z ignorantem. Miałam klepnięty miesięczny urlop, więc pewnie i tak część spędziłabym sama.
Na majówce w Białorusi poznałam Rosjanina, który na moto jechał do Berlina i utwierdził mnie w przekonaniu, że Rosja to jest świetny plan. W przeciwieństwie do znajomych i rodziny, którzy potrafili tylko powiedzieć „nie jedź - zabiją/okradną cię tam ” albo „zwariowałaś” - jak mówiłam, że jadę sama.
Załatwiłam wizę, zakupiłam dwa kursy języka rosyjskiego w MP3, bo angielski jest w Rosji średnio popularny i rozpoczęłam przygotowania mentalne Na prawdziwe nie miałam czasu, bo w robocie jak na złość ciągle jakieś działania racjonalizatorskie. Za to udało mi się znaleźć towarzystwo na drugą część podróży – bo z miesiącem wolnego to wszędzie ciężko.
1 czerwca po pracy ładuję kufry na moto i wyjeżdżam – tym razem drogę rozplanowałam ostrożnie, bo po walkach na białoruskiej granicy byłam średnim optymistą (słusznie jak się okazało) – trasę dojazdową rozbiłam na 3 dni ale niezbyt rozsądnie – bo noclegi zaplanowałam przed granicami zamiast zaraz za. Przebicie się przez granicę polsko-ukraińską było długotrwałe - bo kolejki ale przez ukraińsko rosyjską to już przygoda pełną gębą
Na polskiej granicy Ukraińcy ostrzegali, że moto nie na ich drogi ale już zdążyłam się uodpornić na defetystów – poza tym przecież nie jechałam na Ukrainę.
Na tranzytowe miejsce noclegu wybrałam Kijów ale skończyło się tylko na wyjściu na kolację, nie pozwiedzałam, bo byłam wyrąbana Wieczorem okazało się, że Garmin nie wie, że Rosja to Europa i nie sprzedają map Rosji osobno Powiem więcej, w ogóle nie mają map Rosji, 1600pln za nawigację a tam co rusz, którejś mapy brakuje, jednak nie ma to jak googlemapsy:)
Pozostał mi więc tylko telefon, bo papierowe mapy Rosji też trudno osiągalne a na atlas to mi szkoda miejsca. W niedzielę rano opuszczam Kijów i ruszam w drogę.
Najpierw google wybrało mi trasę przez mało uczęszczane przejście graniczne – i dobrze, bo kolejki nie było wcale, niezbyt dobrze, bo asfaltu szczątki – kilkanaście kilometrów drogi, którą straszy się w opowieściach o Ukrainie. Trochę się lękałam, nie powiem ale po kilku minutach już mistrzowsko omijałam samochody i autobusy walczące tam o przetrwanie Zrozumiałam też po co strawiłam na kursie godziny na ćwiczeniu slalomu Na samym przejściu już nie było tak fajnie, musiałam swoje odczekać bo celnikom się nie spieszy – po ukraińskiej stronie było jeszcze ok, bo oczekiwanie umilali mi snujący się bez celu celnicy więc było chociaż do kogo gębę otworzyć, po raz pierwszy też usłyszałam znajomo brzmiące „adna? Nie boiszsja?” No zachód pełną gębą
Przepytali mnie gdzie, po co, jak i czego zdjęcia robiłam na Ukrainie, przeszukali mi kufry – celnik wyraził zdziwienie, że wiozę papierosy z Polski i kazał jechać dalej, więc po pół godzinie podjęłam próbę przejechania gigantycznej dziury, która była ostatnią przeszkodą na drodze do Rosji.
Dokładną linię granicy łatwo rozpoznać, bo zaczyna się normalny równy asfalt
No tam to już tak łatwo nie było. Odnotowałam, że samochody wjeżdżają nad kanałem i każdy sprawdzany jest od spodu… Zgodnie z oczekiwaniami zastałam zaproszona na bok do rozpakowania kufrów i demontażu siedzeń w moto. Po przeszukaniu poszłam się odklikać w odprawie paszportowej, dostałam zaproszenie na indywidualną rozmowę u urzędnika w biurze, pan mnie przepytał, przejrzał zdjęcia w telefonie (z paru musiałam się tłumaczyć), kazał sobie podać pin i poszedł z telefonem go przebadać. Po 20 minutach wrócił oddał telefon i kazał zgłosić się do odprawy celnej. Pani w okienku po kilkunastu minutach klikania zdegustowana dała mi do wypełnienia deklarację po angielsku, jak wypełniłam to zostałam zrugana, że niewyraźnie. Pani naniosła poprawki i dała mi kolejne dwa czyste druki, że mam przepisać. Przepisałam potulnie, wracam do okienka a pani nie ma… Wróciła po kolejnych 20 minutach, wzięła druczki ostemplowała, przykleiła wlepkę i powiedziała, że mogę jechać Jeszcze tylko jedno przesłuchanie przy szlabanie i po 3 godzinach mogłam pojechać dalej.
Na pierwszej stacji przekonuję się, że w Rosji nic nie jest łatwe i (jak wielokrotnie będzie mi później dane doświadczyć) nic nie udaje się za pierwszym razem. Zatankowanie odbywa się wg następującej procedury: stajesz pod dystrybutorem, idziesz zameldować pani, że chcesz zatankować nie wiadomo ile, tłumaczysz, że masz mały bak i 20 litrów nie wejdzie i nie wiesz ile jest w środku, w końcu pani każe ci iść zatankować, odblokowuje dystrybutor i wracasz zapłacić.
Do Woroneża docieram przed 21ą, nocleg znalazłam sobie w niezwykle uroczym miejscu nad rzeką ale bez asfaltu. Właściciel pensjonatu w którym miałam nocleg na mój widok dostaje ataku śmiechu – że to niby zabawne, że kobieta z PL na motocyklu. Wnerwia mnie to bo jestem zmęczona i głodna, a więc jak najdalsza od wykazywania empatii dla świrów. Wybaczam mu, bo zamiast dolarów oddaje mi trochę rubli, dzięki którym mogę kupić jedzenie (a nie zdążyłam nic wcześniej wypłacić). Na kolację co prawda nie wystarczyło – więc już pierwszego wieczoru zaciągam dług u pani w osiedlowym sklepiku, zjadam kolację, odmeldowuję się rodzinie, że dojechałam cała i idę spać.
Wszystko zaczęło się od zmian w prawie pracy
Zmienili jakieś rozporządzenia dotyczące urlopów i firma kazała wybrać mi jak najwięcej zaległego, bo miałam ponad 80 dni, po długich negocjacjach stanęło na 40 dniach urlopu w tym roku. Na 40 dni w krajach europy zachodniej i północnej to musiałabym drugą hipotekę wziąć więc zdecydowałam się na spędzenie większości tego czasu na wschodzie.
Po niezbyt długich namowach udało mi się przekonać kolegę, że Rosja to jest świetny pomysł – niestety nie na długo Już w marcu przyszedł, że tam nic nie ma i on nie jedzie. No jak usłyszałam, że tam nic nie ma to mi dech w piersi zaparło, nabzydczyczałm się (bo największy kraj na świecie to jak może nic nie być????), strzeliłam fochem i postanowiłam nie dyskutować z ignorantem. Miałam klepnięty miesięczny urlop, więc pewnie i tak część spędziłabym sama.
Na majówce w Białorusi poznałam Rosjanina, który na moto jechał do Berlina i utwierdził mnie w przekonaniu, że Rosja to jest świetny plan. W przeciwieństwie do znajomych i rodziny, którzy potrafili tylko powiedzieć „nie jedź - zabiją/okradną cię tam ” albo „zwariowałaś” - jak mówiłam, że jadę sama.
Załatwiłam wizę, zakupiłam dwa kursy języka rosyjskiego w MP3, bo angielski jest w Rosji średnio popularny i rozpoczęłam przygotowania mentalne Na prawdziwe nie miałam czasu, bo w robocie jak na złość ciągle jakieś działania racjonalizatorskie. Za to udało mi się znaleźć towarzystwo na drugą część podróży – bo z miesiącem wolnego to wszędzie ciężko.
1 czerwca po pracy ładuję kufry na moto i wyjeżdżam – tym razem drogę rozplanowałam ostrożnie, bo po walkach na białoruskiej granicy byłam średnim optymistą (słusznie jak się okazało) – trasę dojazdową rozbiłam na 3 dni ale niezbyt rozsądnie – bo noclegi zaplanowałam przed granicami zamiast zaraz za. Przebicie się przez granicę polsko-ukraińską było długotrwałe - bo kolejki ale przez ukraińsko rosyjską to już przygoda pełną gębą
Na polskiej granicy Ukraińcy ostrzegali, że moto nie na ich drogi ale już zdążyłam się uodpornić na defetystów – poza tym przecież nie jechałam na Ukrainę.
Na tranzytowe miejsce noclegu wybrałam Kijów ale skończyło się tylko na wyjściu na kolację, nie pozwiedzałam, bo byłam wyrąbana Wieczorem okazało się, że Garmin nie wie, że Rosja to Europa i nie sprzedają map Rosji osobno Powiem więcej, w ogóle nie mają map Rosji, 1600pln za nawigację a tam co rusz, którejś mapy brakuje, jednak nie ma to jak googlemapsy:)
Pozostał mi więc tylko telefon, bo papierowe mapy Rosji też trudno osiągalne a na atlas to mi szkoda miejsca. W niedzielę rano opuszczam Kijów i ruszam w drogę.
Najpierw google wybrało mi trasę przez mało uczęszczane przejście graniczne – i dobrze, bo kolejki nie było wcale, niezbyt dobrze, bo asfaltu szczątki – kilkanaście kilometrów drogi, którą straszy się w opowieściach o Ukrainie. Trochę się lękałam, nie powiem ale po kilku minutach już mistrzowsko omijałam samochody i autobusy walczące tam o przetrwanie Zrozumiałam też po co strawiłam na kursie godziny na ćwiczeniu slalomu Na samym przejściu już nie było tak fajnie, musiałam swoje odczekać bo celnikom się nie spieszy – po ukraińskiej stronie było jeszcze ok, bo oczekiwanie umilali mi snujący się bez celu celnicy więc było chociaż do kogo gębę otworzyć, po raz pierwszy też usłyszałam znajomo brzmiące „adna? Nie boiszsja?” No zachód pełną gębą
Przepytali mnie gdzie, po co, jak i czego zdjęcia robiłam na Ukrainie, przeszukali mi kufry – celnik wyraził zdziwienie, że wiozę papierosy z Polski i kazał jechać dalej, więc po pół godzinie podjęłam próbę przejechania gigantycznej dziury, która była ostatnią przeszkodą na drodze do Rosji.
Dokładną linię granicy łatwo rozpoznać, bo zaczyna się normalny równy asfalt
No tam to już tak łatwo nie było. Odnotowałam, że samochody wjeżdżają nad kanałem i każdy sprawdzany jest od spodu… Zgodnie z oczekiwaniami zastałam zaproszona na bok do rozpakowania kufrów i demontażu siedzeń w moto. Po przeszukaniu poszłam się odklikać w odprawie paszportowej, dostałam zaproszenie na indywidualną rozmowę u urzędnika w biurze, pan mnie przepytał, przejrzał zdjęcia w telefonie (z paru musiałam się tłumaczyć), kazał sobie podać pin i poszedł z telefonem go przebadać. Po 20 minutach wrócił oddał telefon i kazał zgłosić się do odprawy celnej. Pani w okienku po kilkunastu minutach klikania zdegustowana dała mi do wypełnienia deklarację po angielsku, jak wypełniłam to zostałam zrugana, że niewyraźnie. Pani naniosła poprawki i dała mi kolejne dwa czyste druki, że mam przepisać. Przepisałam potulnie, wracam do okienka a pani nie ma… Wróciła po kolejnych 20 minutach, wzięła druczki ostemplowała, przykleiła wlepkę i powiedziała, że mogę jechać Jeszcze tylko jedno przesłuchanie przy szlabanie i po 3 godzinach mogłam pojechać dalej.
Na pierwszej stacji przekonuję się, że w Rosji nic nie jest łatwe i (jak wielokrotnie będzie mi później dane doświadczyć) nic nie udaje się za pierwszym razem. Zatankowanie odbywa się wg następującej procedury: stajesz pod dystrybutorem, idziesz zameldować pani, że chcesz zatankować nie wiadomo ile, tłumaczysz, że masz mały bak i 20 litrów nie wejdzie i nie wiesz ile jest w środku, w końcu pani każe ci iść zatankować, odblokowuje dystrybutor i wracasz zapłacić.
Do Woroneża docieram przed 21ą, nocleg znalazłam sobie w niezwykle uroczym miejscu nad rzeką ale bez asfaltu. Właściciel pensjonatu w którym miałam nocleg na mój widok dostaje ataku śmiechu – że to niby zabawne, że kobieta z PL na motocyklu. Wnerwia mnie to bo jestem zmęczona i głodna, a więc jak najdalsza od wykazywania empatii dla świrów. Wybaczam mu, bo zamiast dolarów oddaje mi trochę rubli, dzięki którym mogę kupić jedzenie (a nie zdążyłam nic wcześniej wypłacić). Na kolację co prawda nie wystarczyło – więc już pierwszego wieczoru zaciągam dług u pani w osiedlowym sklepiku, zjadam kolację, odmeldowuję się rodzinie, że dojechałam cała i idę spać.