Rano, mam okazję zamienić jeszcze kilka słów ze współlokatorami. Angielka, która z nami spała przemierza północ Szkocji na piechotę, to jest dopiero wyczyn. Robię sobie też pamiątkowe zdjęcie domu, w którym mieszkaliśmy (podejrzewam, ze to przerobiona obora ale w środku było naprawdę przytulnie)
Przed promem Ruszam jeszcze na John o’Groats – najbardziej na północ wysuniętą część Szkocji (nic ciekawego tam nie ma)
i najbardziej na północ wysunięta część John o'Groats (zdjęcie z muru tym razem:)
Po czym wracam do portu oczekiwać na prom, który ma zawieźć mnie na kilkugodzinną wizytę na Orkadach.
Kiedy podchodzę do budki, w której pan powinien wydać mi bilet, zostaję zaskoczona przez obsługującego – ledwo powiedziałam dzień dobry a pan wręcza mi bilet z moim imieniem i nazwiskiem
Ciekawe jak się domyślił...
Później okazało się, że pan jest Polakiem, zaskoczonym (a jakże by inaczej) widząc kobietę na motocyklu z polskimi blachami, odpowiadam więc na klasyczny zestaw pytań z cyklu jak pani tu dojechała i jak pogoda.
W porcie spotykam też szkockie małżeństwo na GS’ie – najwyraźniej nie jestem jedynym motocyklistą, który zamierza zwiedzać Szetlandy (co prawda tego, że jest szkockie dowiem się dopiero na Orkadach).
Orkady z pokładu promu:
Na Orkadach mam kilka godzin przerwy do promu na Szetlandy więc udaję się na zwiedzanie głównej wyspy(Mainland), z małymi wolę nie ryzykować, coby się nie spóźnić na prom na szetlandy.
Zaczynam od Skara Brae – ruin wioski sprzed 5tys lat.
Później Ring of Brodgar – kamienny krąg z czasów j/w. Niestety jest bardzo duży i w dodatku remontowany, więc zdjęcia całego nie udało mi się zrobić, powiem więc tylko, ze jest tam dużo dużych kamieni ułożonych w okrąg
Podczas objazdówki spotyka mnie zaskoczenie w postaci temperatury ponad 20stopni i pot zaczyna mi się lać po plecach. Na szczęście mam dżinsy w plecaku, więc mogę zmienić chociaż spodnie.
Zjeżdżam do Kirkwal i robię szybki obchód miasta zanim się ściemni, na zwiedzanie czegokolwiek jest już za późno, bo wszystko zamykają o 16 albo 17ej.
Zostaje mi jeszcze mnóstwo czasu do promu, więc w goglach szukam gdzie by tu sobie jeszcze skoczyć, żeby się nie odbić od muru. Znajduję Happy Valley, w której przeżywam pierwszy atak wściekłych muszek, więc zmykam stamtąd dość szybko.
Zajeżdżam jeszcze do włoskiej kaplicy, ale mogę na nią tylko rzucić okiem z parkingu, bo jest ogrodzona z każdej strony
Wracając do portu spotykam wreszcie krowę, która jest w każdym folderze o Szkocji
Na koniec dnia w porcie ponownie spotykam Szkotów, okazuje się, że ich synowa pochodzi z Zamościa, pan podrzuca mi trasę którą warto się przejechać jak wrócę do Szkocji i tak spędzamy wieczór w oczekiwaniu na prom, który miał wypływać o 23.45. Po wejściu na promik zapoznaję się z niecodziennym sposobem zabezpieczania motocykli:
Po dopłynięciu od razu wyruszam na najdalszą planowaną wyspę, żeby zwiedzać powoli wracając.
Pogoda na Szetlandach o 8ej rano nie zwala z nóg raczej, na szczęście nie pada.
Docieram do pierwszego promu, trochę zdziwiona, bo nie ma kiosku z biletami ale każą wjeżdżać, to wjeżdżam. Okazuje się, że bilety diluje pan na promie. Pan każe mi stać przy motocyklu i pilnować, bo nie mają żadnych zabezpieczeń. Głupek, myślę sobie, przecież jak Zet z kuframi będzie chciał się uwalić to na pewno go nie powstrzymam ale stoję posłusznie i udaję, że czuwam.
Muszę przyznać, że przeżyłam dość stresujące 20 minut a czekały mnie jeszcze trzy takie przeprawy tego dnia. Na szczęście cało jakoś dopływamy i jadę do następnego portu. Tam pan na promie pyta, czy mam bilet, mówię, ze nie, bo na moim jest tylko poprzednia przeprawa tam/powrót, ale się okazuje, że nie muszę kupować biletu, bo jest ważny na dwa przejazdy. Nie to nie, 10 funtów na ulicy nie leży, więc nie bardzo mnie to martwi.
Pilnując motocykla dopływam do wyspy Unst, po czym dojeżdżam na sam jej koniec, do parku Hermaness i ruszam na poszukiwania puffinów.
Te białe plamki na klifie to ptaki
Niestety maskonury najwyraźniej opuściły już miejsca lęgowe i żadnego nie ma w zasięgu wzroku. Za to nad klify nadciąga chmura, która redukuje widoczność do kilkunastu metrów, nic już nie widać więc postanawiam zawrócić, bo w dodatku uruchamia się mżawka.
Po drodze na kolejną wyspę zajeżdżam do chaty Vikingow,
lokalnej atrakcji w postaci przystanku autobusowego
i jakichś ruin dla odmiany:
Na promie tym razem nikt już nawet nie pyta o bilet, więc stoję i udaję, że panuję nad swoim motocyklem. Niestety przy zjeździe okazuje się, że zgubiłam rękawiczkę. Zagaduję więc do pana z obsługi, czy mogę z nimi wrócić, bo pewnie została gdzieś na drodze. Pan oczywiście się zgadza, przy okazji okazuję się, że jest motocyklistą (a jakże by inaczej), również średniego wzrostu, więc opowiadamy sobie historie o obniżaniu zawieszenia. Na prom niestety muszę czekać prawie godzinę więc zjadam śniadanie w postaci lokalnych ciastek owsianych i kawy, bo w portowym sklepie nic innego nie ma. Na wyspę wracam już bez motocykla, nowy kolega widząc że przypinam kask linką, informuje mnie, ze to niepotrzebny wysiłek, bo oni nie mają tam przestępców
Załapuję się na kolejną gratisową podróż tam i z powrotem, po czym, z rękawiczką odnalezioną w poczekalni, ruszam na poszukiwania paliwa, bo zapowiada się na to, że zostało mi maks. 40km jazdy a później już pchanie. Garmin wyrzuca mi stację kilkanaście kilometrów dalej, więc w trybie maxeko (tak na wszelki wypadek) turlam się do stacji.
Stacja okazuje się być warsztatem samochodowym, otwartym na oścież ale bez żywej duszy w środku. Przejeżdżam jeszcze kilka km do plaży ale brak paliwa jakoś nie pozwala mi się na niej zrelaksować i ruszam dalej szukać.
Niestety googlemapsy nie widzą tam stacji a garminowi już nie ufam, jadę więc na prom na główną wyspę (Yell), licząc, że tam łatwiej będzie coś zorganizować. I tak przemieszczając się z prędkością 60-70/h wydłużam swój zasięg do jakichś 60km. Na szczęście w porcie jest sklep z dystrybutorem i udaje mi się zatankować. Nocleg mam w okolicy środka wyspy, więc powoli zmierzam w tym kierunku.
Nagle, zgodnie w krakaniem motórzystów ze Skye, zrywa się ulewa, 20 minut ale rękawiczki przemoczone, rezygnuję więc z wycieczki krajoznawczej i zjeżdżam do bod’u (coś w rodzaju naszego schroniska), w którym miałam spać.
Na miejscu nie zastaję żywej duszy. Chatka jest ale zamknięta. Po krótkiej walce z telefonem i wykonaniu nadludzkiego wysiłku umysłowego, który prowadzi do przypomnienia sobie kierunkowego do UK, udaje mi się nawiązać kontakt z właścicielem. Pan jest niezwykle miły, choć nieco oderwany od rzeczywistości (np. stojąc przy moto zaparkowanym koło drzwi pyta czym przyjechałam), wprowadza mnie w logistykę okolicy i znika nie zostawiając mi klucza
Ulewa pozbawiła mnie motywacji, więc zasiadam z herbatą i książką przy kozie, która ogrzewa chatę i tak kończę dzień. Chata w której spałam i widok z okna sypialni:
Rano wstaję, wylewam resztę impregnatu na ubrania i ruszam na zwiedzanie wyspy, bo wieczorem wracam już do Szkocji. Zaglądam jeszcze do Tesco, gdzie spotykam kolejnego (zdziwionego rzecz jasna) eks Polaka, który udziela mi niezwykle, jak się okazało, cennej wskazówki – co koniecznie trzeba zobaczyć.
Zaczynam od wyspy St Ninias, której cały urok polega na tym, że połączona jest z lądem mierzeją z piachu. Zjadam tam śniadanie zakupione po drodze i robię mały spacer dla rozruszania kości.
Później latarnia, w okolicy której była szansa spotkania puffina (niestety tylko szansa), w drodze do niej zaliczam szetlandzką ciekawostkę w postaci drogi przecinającej lotnisko – mam więc okazję, przejechać się po kawałku pasa startowego:
Puffinów nie ma.
I zaliczam kolejne ruiny, tym razem średniowieczny zamek postawiony na wiosce wikingów (Jarlshof).
Prom mam o 19ej, więc jadę na polecony przez rodaka półwysep Eshaness, który pominęłam dzień wcześniej z powodu spadku motywacji i zapomniałam o nim. Także chciałam tu oficjalnie podziękować rodakowi spotkanemu pod Tesco w Lerwick, bo strata byłaby niepowetowana.
Parę fotek z trasy:
Piesek z którym zaprzyjaźniłam się w trakcie przerwy na kawę:
I sam półwysep:
Na koniec jadę już zwiedzać stolicę (Lerwick, szału nie ma):
Wsiadam na prom, wykonuję ostatnie zdjęcie wyspy
I choć jest dopiero 20a a na dworze jest jasno po przeczytaniu kilku stron, zawijam się w śpiwór i idę spać.
Optymizm jest błogosławieństwem niedoinformowanych.