Szkocja 2017
: sob 02 wrz 2017, 21:29
Zaczęło się jak zwykle – od perturbacji
Najpierw w ostatniej chwili (czyli jakiś miesiąc przed) kolega, z którym miałam jechać, zrezygnował z wywczasu – pewnie dowiedział się, że może padać A ja poczyniłam już inwestycje, które nie pozwalały mi się z myślą o urlopie rozstać:
Niestety, nie udało mi się znaleźć za kolegę zamiennika, bo ludzie w lipcu są już raczej mało elastyczni z planami urlopowymi i nie wiedzieć też czemu Szkocja nie jest popularnym celem wycieczek polskich motocyklistów. Byłam bliska zrezygnowania ale wtedy nadszedł kryzys wieku średniego, który uświadomił mi, że moje życie zmierza ku końcowi a nawet Europy nie udało mi się zwiedzić. Przypomniałam sobie, że jak 5 lat temu zrezygnowałam z wycieczki dookoła morza czarnego to do dzisiaj na nią nie pojechałam, bo rok później na Krym weszli Rosjanie. UK wychodzi z Unii, więc może się okazać, że za dwa lata to trzeba będzie o wizę jak do USA wnosić. Więc po niezbyt długim biciu się z myślami postanowiłam jechać sama. W sumie to wydawał się być dobry pomysł – nikt mi nie będzie stękał, że za wolno, że za długo, że głodny, że zmęczony itd. Na urodziny zakupiłam sobie bilet promowy na szetlandy, których w planach nie było, ale skoro jadę sama to jeden czy dwa dni na dojazdówkach się zaoszczędzi
Wzięłam dodatkowy dzień urlopu w piątek, spakowałam ubrania, komputer, przewodniki i pierwsze cztery tomy sagi „Oko jelenia” i w drogę
Skoro już miałam jechać sama to pierwszy nocleg z kontynentu przesunęłam do Londynu. Ruszyłam bladym świtem po 4ej rano, koło 6ej zjeżdżam na pierwsze tankowanie a tu niespodzianka – klamka sprzęgła powiewa sobie luźno, najwyraźniej pierwsza zaczęła urlop. Wykonałam telefon do ulubionego mechanika, który kazał mi coś pokręcić, efektów nie było prawie żadnych – także mój urlop zakończył się na zaprzyjaźnionej przyczepie z Kęt przytarganej przez zaprzyjaźnionego forumowicza z Tych
Czas kiedy Gregory ogarnia sprzęgło wykorzystuję na naprawę kasku, bo jedna z części od wentylacji zaczęła, tak jak klamka sprzęgła, swobodnie sobie powiewać. Naprawa polega co prawda na przyklejeniu sporego kawałka taśmy izolacyjnej, ale na nic ładniejszego w warsztacie nie mogłam liczyć.
Po 17ej moto było jak nowe, ale było już za późno, żeby ruszać w trasę. W ramach „pocieszenia” Stuwka zaprosił mnie na długi weekend do Witkowic, gdzie spędziłam uroczy wieczór w doborowym towarzystwie. Nie wzięłam tylko pod uwagę, że ten uroczy wieczór wydłuża mi trasę o kilkadziesiąt kilometrów
I znowu o 4ej rano ruszam w drogę, nadrabiać stracony czas. W Tychach zauważyłam błyski na horyzoncie, w Katowicach zaczęło padać, w Gliwicach na bramkach już była burza i tak lało aż do Oberhausen (zachodnia granica Niemiec) – zaliczyłam najdłuższy w życiu kurs w deszczu(ok.1000km). Jak przestało padać poczułam pieczenie prawej dłoni ale uznałam, że to przez to 10 godzin namaknia i trza poczekać aż przeschnie. Straciłam godzinę czasu szukając objazdu zamkniętego mostu na autostradzie i już mocno wnerwiona dojechałam do Calais. Władowałam się do pociągu (bo jednak szybciej niż promem) i po godzinnej przerwie, sucha i wypoczęta postanowiłam, że jednak dojadę do Walii gdzie miałam wpaść na kawę jutro. Odszczekałam nocleg pod Londynem a niecałą godzinę później zaczęły się problemy z angielskimi autostradami, 23a a tam korki jak o 16ej bo zamknęli dwa tunele, później zamknęli kawałek autostrady więc znowu godzina szukania drogi, w końcu podpięłam się pod jakąś ciężarówkę i przez wioski wróciłam na autostradę. Po 3ej byłam w Walii. Rzut oka na licznik i jest życiówka:
Rano obudziłam się z 3 odciskami na prawej ręce, poprzekłuwałam bąble, poczekałam aż przeschną, do 13ej posiedziałam ze znajomymi u których nocowałam, skreśliłam Glasgow z listy i ruszyłam na wyspę Skye. Navi pokazała mi ok 700km do celu. Jechało mi się raczej słabo, bo ręka znowu zaczynała boleć, więc uprzedziłam kamping, że dotrę po 22ej i ograniczając postoje do minimum zmierzałam do celu.
Okazało się niestety, że garmin jest urządzeniem durnym i wytyczył mi trasę z przeprawą promową, niestety po 21ej promy już nie pływały Musiałam nadłożyć kawał drogi, żeby zjechać mostem, do celu po wyłączeniu promów z 40km zrobiło się ponad 200. W nocy, ze światłem świecącym do lasu zamiast na drogę i ciągle walącymi mi po oczach długimi światłami angielskich uczestników ruchu zajęło mi to 3 godziny. Na ostatniej stacji zaopatrzyłam się w kolację – owsiane ciastka imbirowe i octowe pringelsy, bo nic innego do jedzenia nie było. Na polu namiotowym pojawiłam się po północy, rozbiłam namiot na tyle na ile pozwalała czołówka i walnęłam się spać.
Najpierw w ostatniej chwili (czyli jakiś miesiąc przed) kolega, z którym miałam jechać, zrezygnował z wywczasu – pewnie dowiedział się, że może padać A ja poczyniłam już inwestycje, które nie pozwalały mi się z myślą o urlopie rozstać:
Niestety, nie udało mi się znaleźć za kolegę zamiennika, bo ludzie w lipcu są już raczej mało elastyczni z planami urlopowymi i nie wiedzieć też czemu Szkocja nie jest popularnym celem wycieczek polskich motocyklistów. Byłam bliska zrezygnowania ale wtedy nadszedł kryzys wieku średniego, który uświadomił mi, że moje życie zmierza ku końcowi a nawet Europy nie udało mi się zwiedzić. Przypomniałam sobie, że jak 5 lat temu zrezygnowałam z wycieczki dookoła morza czarnego to do dzisiaj na nią nie pojechałam, bo rok później na Krym weszli Rosjanie. UK wychodzi z Unii, więc może się okazać, że za dwa lata to trzeba będzie o wizę jak do USA wnosić. Więc po niezbyt długim biciu się z myślami postanowiłam jechać sama. W sumie to wydawał się być dobry pomysł – nikt mi nie będzie stękał, że za wolno, że za długo, że głodny, że zmęczony itd. Na urodziny zakupiłam sobie bilet promowy na szetlandy, których w planach nie było, ale skoro jadę sama to jeden czy dwa dni na dojazdówkach się zaoszczędzi
Wzięłam dodatkowy dzień urlopu w piątek, spakowałam ubrania, komputer, przewodniki i pierwsze cztery tomy sagi „Oko jelenia” i w drogę
Skoro już miałam jechać sama to pierwszy nocleg z kontynentu przesunęłam do Londynu. Ruszyłam bladym świtem po 4ej rano, koło 6ej zjeżdżam na pierwsze tankowanie a tu niespodzianka – klamka sprzęgła powiewa sobie luźno, najwyraźniej pierwsza zaczęła urlop. Wykonałam telefon do ulubionego mechanika, który kazał mi coś pokręcić, efektów nie było prawie żadnych – także mój urlop zakończył się na zaprzyjaźnionej przyczepie z Kęt przytarganej przez zaprzyjaźnionego forumowicza z Tych
Czas kiedy Gregory ogarnia sprzęgło wykorzystuję na naprawę kasku, bo jedna z części od wentylacji zaczęła, tak jak klamka sprzęgła, swobodnie sobie powiewać. Naprawa polega co prawda na przyklejeniu sporego kawałka taśmy izolacyjnej, ale na nic ładniejszego w warsztacie nie mogłam liczyć.
Po 17ej moto było jak nowe, ale było już za późno, żeby ruszać w trasę. W ramach „pocieszenia” Stuwka zaprosił mnie na długi weekend do Witkowic, gdzie spędziłam uroczy wieczór w doborowym towarzystwie. Nie wzięłam tylko pod uwagę, że ten uroczy wieczór wydłuża mi trasę o kilkadziesiąt kilometrów
I znowu o 4ej rano ruszam w drogę, nadrabiać stracony czas. W Tychach zauważyłam błyski na horyzoncie, w Katowicach zaczęło padać, w Gliwicach na bramkach już była burza i tak lało aż do Oberhausen (zachodnia granica Niemiec) – zaliczyłam najdłuższy w życiu kurs w deszczu(ok.1000km). Jak przestało padać poczułam pieczenie prawej dłoni ale uznałam, że to przez to 10 godzin namaknia i trza poczekać aż przeschnie. Straciłam godzinę czasu szukając objazdu zamkniętego mostu na autostradzie i już mocno wnerwiona dojechałam do Calais. Władowałam się do pociągu (bo jednak szybciej niż promem) i po godzinnej przerwie, sucha i wypoczęta postanowiłam, że jednak dojadę do Walii gdzie miałam wpaść na kawę jutro. Odszczekałam nocleg pod Londynem a niecałą godzinę później zaczęły się problemy z angielskimi autostradami, 23a a tam korki jak o 16ej bo zamknęli dwa tunele, później zamknęli kawałek autostrady więc znowu godzina szukania drogi, w końcu podpięłam się pod jakąś ciężarówkę i przez wioski wróciłam na autostradę. Po 3ej byłam w Walii. Rzut oka na licznik i jest życiówka:
Rano obudziłam się z 3 odciskami na prawej ręce, poprzekłuwałam bąble, poczekałam aż przeschną, do 13ej posiedziałam ze znajomymi u których nocowałam, skreśliłam Glasgow z listy i ruszyłam na wyspę Skye. Navi pokazała mi ok 700km do celu. Jechało mi się raczej słabo, bo ręka znowu zaczynała boleć, więc uprzedziłam kamping, że dotrę po 22ej i ograniczając postoje do minimum zmierzałam do celu.
Okazało się niestety, że garmin jest urządzeniem durnym i wytyczył mi trasę z przeprawą promową, niestety po 21ej promy już nie pływały Musiałam nadłożyć kawał drogi, żeby zjechać mostem, do celu po wyłączeniu promów z 40km zrobiło się ponad 200. W nocy, ze światłem świecącym do lasu zamiast na drogę i ciągle walącymi mi po oczach długimi światłami angielskich uczestników ruchu zajęło mi to 3 godziny. Na ostatniej stacji zaopatrzyłam się w kolację – owsiane ciastka imbirowe i octowe pringelsy, bo nic innego do jedzenia nie było. Na polu namiotowym pojawiłam się po północy, rozbiłam namiot na tyle na ile pozwalała czołówka i walnęłam się spać.