OLIMP 2017 czyli bałkańskie porażki.
- jagna
- klepacz
- Posty: 665
- Rejestracja: pn 15 lip 2013, 18:17
- Imię: Agnieszka
- województwo: śląskie
- Płeć: Kobieta
OLIMP 2017 czyli bałkańskie porażki.
Będzie to powieść o tym jak nie podróżować w upałach:)
W związku z tym, że poszukiwania motocykla były długotrwałe i bezowocne, planów wycieczkowych na ten rok praktycznie nie miałam. Moto jednak udało się w końcu zakupić i kolega wystąpił z propozycja wyjazdu na Bałkany, bo gdzieś na urlop trzeba pojechać. Zbojkotowałam koncepcję wyjazdu w lipcu i końskim targiem padło na końcówkę maja, bo chłodniej. Za cel obraliśmy Olimp, żeby trochę ruchu też można było zażyć.
Poszukując map w wersji papierowej natykam się też na mapę Durmitoru i Gór przeklętych więc dorzucamy jeszcze dwa pasma górskie do trasy i tak w każdym państwie mamy jakieś góry do zaliczenia. Zapowiadało się optymistycznie, temperatury od 19 do 24 stopni, przelotne opady – jednym słowem w sam raz na spacery i niezbyt szybką jazdę.
27go maja wyruszamy, pierwszy dzień to dojazd do okolic Makarskiej. Niestety Zeusowi najwyraźniej nie podobały się nasze plany podboju góry bogów i już od pierwszego dnia mamy perturbacje. Psuje mi się zamek w spodniach – niestety jedynych jakie wzięłam, więc do końca urlopu już pomykam z rozpiętym rozporkiem. Wieczorem zaczyna się też bunt urządzeń elektronicznych – pierwszą ofiarą jest ładowarka samochodowa do telefonu. Ok. 19ej dojeżdżamy do Tucepi i okazuje się, że booking Bałkany nie do końca ogarnął
Godzinę szukamy noclegu, bo na mailu z rezerwacją jest zły adres, z pomocą niezwykle uczynnej Chorwatki udaje się nam w końcu go znaleźć, wieczór kończymy jednak zdegustowani. Wyskakujemy na chwilę do Makarskiej ale dochodzimy do wniosku, że nie mamy jednak siły na delektowanie się miastem nocą i wracamy do domu.
Następnego dnia bladym świtem pijemy kawkę na balkonie z widokiem na Adriatyk.
Koło 8ej ruszamy w drogę. Zaczynamy od wjazdu na Sveti Jure, nawigacje prowadzą nas wszędzie tylko nie tam, gdzie powinny. W końcu po zrobieniu kilkudziesięciu km (zamiast kilku) jakoś udaje nam się znaleźć właściwy wjazd, który przegapiliśmy wyjeżdżając z pensjonatu. Wjeżdżamy, droga jest kiepskawa, asfalt słaby, trzęsie jak w shakerze, widoczność na górze średnia, więc widoków jak z pocztówek nie ma. Uskuteczniamy spacer po szczycie:
Jeszcze jeden gdzieś w połowie drogi
Robi się za ciepło na spacery, więc jedziemy do Bośni, plan jest mało ambitny - wodospady Kravica, Mostar i Sarajewo.
W międzyczasie przeżywamy ciąg dalszy kryzysu ładowarek. Andrzejowi pada druga, więc gogle maps nam wypada z nawigowania, na szczęście moja nawigacja jak na razie trzyma się dzielnie.
Nad wodospadami podejmuję próbę pozbycia się garmina zostawiając go w motocyklu ale jakoś nie wzbudził niczyjego zainteresowania i po powrocie nadal jestem szczęśliwą posiadaczką urządzenia ratującego nas od podróży old school style.
I mała Kravica, takie bośniackie próby wykończenia człowieka spacerem.
W międzyczasie robi się gorąco, więc z radością meldujemy się na starym mieście w Mostarze, z radością bo w starej zabudowie powinno być sporo cienia. Z tej radości zostawiam w kurtce przypiętej do moto telefon i portfel, na szczęście przy próbie kupienia wody orientuję się, że porzuciłam niezwykle istotną część dobytku i dość szybko po nie wracamy. Okazuje się, że one również nie miały wzięcia – albo nikt nie wpadł na to, że ktoś może takie rzeczy zostawiać.
Na moście jestem mimowolnym świadkiem turystycznego nietaktu, jakiś turysta zagaduje pana, który tam coś sprzedaje:
T: Co pan robił w czasie wojny?
S: Walczyłem
T: A po której stronie?
S – milczy
T: Bośniackiej czy Serbskiej?
S: Broniłem swojego i miasta i swojej rodziny.
Bardzo sprytnie
Ruszamy do Sarajewa:
Docieramy wieczorem, po ogarnięciu noclegu i siebie zostaje nam trochę czasu więc zaliczamy nocne zwiedzanie miasta.
Rano ruszamy do Tunelu wolności, pięć minut po wyjeździe pada moje navi (nie chce się włączyć). W muzeum oglądamy filmy z czasów wojny bośniacko serbskiej. Wrażenia są niesamowite, zupełnie inaczej wygląda wojna w blokowiskach niż rzezie z Wietnamu (moje ulubione od Czasu Apokalipsy).
To przypomina mi mój pierwszy raz na Bałkanach:
Tu już w środku muzeum, Tunelu zostało tylko ok.20metrów.
Później ruszamy na Durmitor, w związku z tym, że mamy małe opóźnienie, zmieniamy plany i górski spacerek przerzucamy na następny dzień a sami jedziemy trasą krajobrazową oglądać most na Tarze. Do granicy docieramy drogą, która stanowi wzór kompromisu między zwolennikami offu i asfaltu (lewy pas to off a prawy asfalt, można sobie wybrać, bo ruch jest raczej znikomy).
Po drodze zaliczamy kanion i tamę na Plivie.
Przejeżdżamy trasą przecinającą cały Durmitor (wg googla p14, wg reszty r14 czy jakoś tak) z niezwykle obiecującym początkiem trasy, gdzie prawie każdy zakręt jest w tunelu.
Po drodze trochę się gubimy, choć wg. Googla jest prosta i tylko jedna droga
W końcu docieramy do słynnego mostu, choć nie za bardzo słynnego, bo ja np. o nim nie słyszałam ale towarzysz twierdzi, że jestem ograniczona
Nocleg mamy zaplanowany w Żabljaku, więc po obiedzie wyruszamy jeszcze na spacer nad jezioro czarne i spać, żeby rano ruszyć na szlak, bo wbrew wcześniejszym obietnicom pogodynek grzeje i grzać ma
Bladym świtem o 8ej wyjeżdżamy na szlak. Wybraliśmy ambitnie – najwyższy szczyt w okolicy – Bobotov Kuk (ok.2500m).
Zapowiada się całkiem niewinnie, oznaczenie na szlaku wskazuje 2,5 godz w jedną stronę. Trochę niepokoi nas śnieg zalegający tu i ówdzie, ale powierzchnie nim pokryte są tak nieduże, że się nie zniechęcamy.
Punkt pierwszy do zaliczenia na szlaku to staw zielony wir, który niestety nie jest zielony tylko pokryty lodem. Po półtorej godzinie rozsiadamy się na jednym z kamieni, na który latem pewnie nie weszlibyśmy z braku lodu i robimy przerwę.
Po ok.20 minutach wracamy na szlak i robi się całkiem stromo. Pojawiają się łańcuchy, prawie pionowe ściany w dodatku coraz bardziej grzeje i jest coraz więcej śniegu…
Ale nie po to robiliśmy 2 tys km, żeby się poddać przy pierwszych zakłóceniach planu, na szczęście od śniegu wieje chłodnym wiatrem więc temperatura jest całkiem przyzwoita i powoli pniemy się do celu. W którymś momencie dostrzegamy grupę pościgową
Nie palą, więc suną zastraszającym tempem i doganiają nas przed szczytem, podczas jednej z przerw na fajkę. Trochę się zawstydziliśmy jak zobaczyliśmy, że przewodnik stada ma pod 60tkę i śmiga jak kozica
W Andrzeju odezwała się nawet ambicja ale szybko została przeze mnie stłamszona i odmówiłam podjęcia wyzwania. Niech chłopaki przecierają szlak. Co okazało się być bardzo rozsądnym posunięciem, bo jak przyszło do pokonywania ostatnich 200metrów (w pionie) po gołej prawie pionowej skale i zgubiliśmy szlak, głosy grupy przed nami podpowiedziały nam jak wejść na szczyt.
Zdjęć z najlepszej części wspinaczki nie ma, bo musiałam się kurczowo trzymać skał
Dumni i bladzi na górze zjedliśmy śniadanie mistrzów, zrobiłam parę pamiątkowych fotek i schodzimy. I tutaj zaczęły się schody, wleźć było łatwo – zejść znacznie gorzej, bo trzeba tyłem. Musiałam wyglądać dość żałośnie, bo jeszcze raz tyłek ocalił nam przewodnik sąsiedniego stada, który zresztą okazał się być przewodnikiem górskim – przygarnął nas do swojej grupki z czekanami i pomógł wybrać szlak do zejścia z najgorszej części góry.
Trochę niżej rozstajemy się z zaprzyjaźnioną już grupką pracowników albo fanów jakiegoś czarnogórskiego radia i zmierzamy w stronę motocykli innym szlakiem. Inny szlak okazał się być bardzo złym pomysłem, bo nie dość, ze znowu łańcuchy i wspinaczka to jeszcze trafiliśmy na sporą ścianę śniegu na winklu, nie wiadomo jak dużą, bo nie dało się tego zobaczyć a szlak pod nią ginął, więc musieliśmy zawrócić.
Zniechęceni wracamy na stary szlak, który zresztą też gdzieś gubimy. Przez te eksperymenty tracimy kolejne dwie godziny czasu. Kończy nam się woda, jest gorąco i w dodatku zaczynamy odczuwać opaleniznę, o możliwości pojawienia się której oczywiście nikt wcześniej nie pomyślał. W dodatku nogi mam całe poobijane od kamieni i trochę obdarte ze skóry.
Ostatnią godzinę szlaku pokonuję przegryzając śnieg i smarując nim wszystkie części ciała, które zaczęły już przybierać barwę świńskiego różu. Umęczeni docieramy w końcu do motocykli, przebieramy się i jedziemy do Kotoru.
Wieczorem nasza świeża opalenizna rozkwita w pełni, więc spędzamy wieczór na smarowaniu się jakimś środkiem, który w ogóle nie pomaga i testowaniu lokalnego piwa, które wydaje się być znacznie bardziej skuteczne. Zaczynam też negocjować przedłużenie pobytu z matką właścicielki, bo coś mi mówi, że założenie jutro kurtki będzie nie lada wyzwaniem.
Po bardzo ciężkiej nocy, rano zrywam się jakoś podejrzanie wcześnie i rześka, więc jedziemy do parku Lovcen. Czuję się nie najgorzej, jednak ruszam na półzdrapkę (ale w pełnym umundurowaniu, żeby żaden promyk słońca nie dopadł moich pokaleczonych odnóży) bo założenie dżinsów z ochraniaczami i wysokich butów mnie przerasta - największą płaszczyzną poparzeń są pokryte nogi.
Zaliczamy mauzoleum jakiegoś księcia poety
Później do miasteczka, które Andrzej gdzieś wynalazł ale nie sprawdził co to, a które okazuje się być prywatną własnością i nas do niego nie wpuszczają (sv. stefan się chyba nazywało). W międzyczasie wracają bóle czerwonoskórych, więc postanawiamy obniżyć temperaturę ciała w wodzie. Andrzeja rany są niewielkie więc się radośnie pluska a do mnie bardzo szybko dociera, że słona woda nie jest najlepszym sposobem na poparzona skórę.
Zwijamy się więc do domu, bo sól coraz bardziej daje mi się we znaki. Po drodze postanawiam skorzystać z metody babci na poparzenia i całe popołudnie okładam się kwaśnym mlekiem i siedzę w zacienionym ogródku. Budzą się też zakwasy po wczorajszym spacerze, więc jak tylko znowu mogę ruszać kończynami idziemy je rozchodzić a przy okazji podziwiać Kotor.
Wieczorna wycieczka po starym mieści pozwala nam zaoszczędzić 3 euro, bo opłaty za wstęp na twierdzę kotorską pobierają tylko do 19ej. Na murach twierdzy kotorskiej spotykamy pana, który robi sobie pompki na ruinach, co przypomina mi, że znalazłam się w nieco innym od naszego świecie.
Schodząc napotykamy mnóstwo kotów i grupę biwakowiczów, którzy rozbijają namioty przy murze.
Udaje mi się też w aptece kupić dobry środek na poparzenia, więc do domu wracamy w znacznie lepszej formie. Na miejscu, w bagażach tej podstępnej żmii, z którą wybrałam się w góry dostrzegam krem z filtrem, więc końcówka dnia przebiega nam na spożywaniu zimnych napojów okraszonych damskimi złośliwościami.
O poranku zwijamy się jak najwcześniej w trasę, żeby zrobić jak najwięcej kilometrów zanim zacznie się robić gorąco, w południe mamy być już w górach gdzie temperatury mieszczą się w skali akceptowalnej dla żywych istot dwunożnych.
Kilka kilometrów po przekroczeniu granicy słyszę wołanie o pomoc katalizatora, którym wyrżnęłam na nierównym asfalcie i uświadamiam sobie, przywołując z pamięci swój poprzedni pobyt w Albanii, że żarty się skończyły.
Parafrazując waleczne zawołanie:
THIS IS SHQIPËRIA!!!
No i weszliśmy w czarną serię zdarzeń na poważnie. Nigdzie nie przyjmują kart, więc ruszamy na polowanie na gotówkę. Bank znajduje się na środku zamkniętego z powodu remontu odcinka ulicy, więc żeby się do niego dostać muszę przedrałować 400m a jest już południe – znaczy gorąco. Później trzeba poczekać pod drzwiami aż ochrona ci otworzy. Spocona jak zwierz dostaję się w końcu do środka i dostaję kosza, bez paszportu nie wymienią mi pieniędzy, wracam do moto, przy okazji wynajdując tajny skrót, którym można podjechać prawie pod sam bank, okupiony niestety brzęczeniem kolektorów.
Przy próbie wyjazdu okazuje się, że remontują całą drogę którą mamy jechać więc zaliczamy pierwszego offa na bocznych ścieżkach, żeby wrócić na trasę.
Naszym celem są Góry Przeklęte. Do Boge docieramy po południu, niestety nie udaje mi się znaleźć po drodze żadnego transportu do Theth, więc postanawiamy zaryzykować podróż na własnych kołach.
Poważny błąd taktyczny. Droga ewidentnie nie jest przystosowana do naszych motocykli, pierwsze dwa km jeszcze znośnie ale później to już tylko wyczekiwanie na to co strzeli pierwsze. Klucząc ile wlezie, żeby uniknąć rozerwania opony, miski olejowej albo katalizatora, tempem spacerowym zmierzamy w kierunku mojej wyczekiwanej wioski.
W którymś momencie wystające skały się kończą, więc w radosnym poczuciu, że najgorsze już za nami czekam na Andrzeja, który został gdzieś w tyle.
Wypalam papierosa a jego nadal nie ma, zaniepokojona wybieram się na poszukiwania ale nagle słyszę jakiś hałas, spoglądam w jego kierunku a tu CBFa jedzie z wyłączonym silnikiem. Trochę przestraszona zastanawiam się co mógł rozwalić na 8u km, że nie da się odpalić i po co jedzie w stronę oddalającą go od cywilizacji. Próba zatrzymania zakończona na boku odwraca moją uwagę od tych rozważań. Podnosimy motka, szacujemy straty i pytam się co się stało a ten mi, że strasznie grzało mu po nogach to postanowił na chwilę wyłączyć silnik i z góry zjechać bez ogrzewania.
Dziękuję stwórcy za 4 lata z Witkiem, które uodporniły mnie na takie niedogodności i ruszamy dalej.
Tak się skupiam na omijaniu kamieni, że zapominam, że to jest w końcu normalna droga i na którymś winklu zaskakuje mnie samochód, udaje mi się go wyminąć ale już na prostej za łukiem, na piachu Zet zalicza swój pierwszy raz
Wykorzystuję okazję, żeby sprawdzić podwozie – okazuje się być jedynie lekko zdeformowane – twarda sztuka z tego motóra
Podjeżdża Andrzej, który zdążył już zaliczyć drugi upadek i stracić część klamki, pomaga mi pozbierać sprzęta i jedziemy dalej. Omijając przeszkody przypominam sobie, że assistance nie działa na bezdrożach i zastanawiam się jak to zakwalifikują (droga numer przecież ma). W końcu dojeżdżamy do przedmieści Theth, do centrum mamy jakieś 1,5km. Andrzejowi na widok tablicy na pensjonacie z napisem „Taxi Theth” puszczają nerwy i odmawia dalszej jazdy. Wiem, że on też miał swój pierwszy raz, więc nie pyszczę i potulnie zostawiam moto na bezpiecznym poboczu. Nieśmiałe przypomnienie, że mieliśmy zostać na noc i lepiej byłoby jednak znaleźć nocleg bliżej centrum spotyka się ze stanowczą odmową. Postanowiłam dać mu trochę czasu na ochłonięcie, pewna, że jak zobaczy dolinę to się wyluzuje i może nawet w góry z rana pójdziemy…. Tak sobie marząc szłam w kierunku celów minimum – czyli Kulli i wodospadu Grunas. Dolina jest naprawdę piękna, taka zupełnie nie albańska:
Kulla to wieża dla mężczyzn ukrywających się przed albańską vendettą, zastanawiam się czy na jakiś czas sama nie powinnam się tu ukryć, bo mina kolegi sugeruje żądzę krwi, zwalam winę na upały i raźno pomykamy dalej.
Andrzej się jednak nie wyluzował, pomstując przypomniał sobie, że na jutro zapowiadają deszcze – dlatego tak się spieszyliśmy, żeby dotrzeć do Theth dzisiaj i uznał, że po błocie to stąd nie wyjedziemy i że musimy koniecznie opuścić to miejsce w tym samym dniu.
Nawet wodospad z tęczą nie poprawia mu humoru a przecież lubi wodospady.
Wracamy więc. Po drodze znajdujemy jeszcze mini kanion.
Nieopatrznie bąknęłam coś o tym, że go uprzedzałam, że to ciężka trasa (w zdaniu wielokrotnie złożonym - błąd taktyczny, to wcale nie poprawiło sytuacji) ale widziałam, że trzeba się pogodzić z faktem, że nie zostaniemy Machanie planem szlaków przed nosem nie pomogło, perspektywa browarka z widokiem na ośnieżone szczyty też nie wzbudziła ciepłych uczuć, przywołanie faktu, że w ostateczności możemy poczekać aż droga wyschnie też nie pomogło. Mądry człowiek powinien wiedzieć kiedy złożyć broń, więc ze łzami w oczach pożegnałam perspektywę bliższego zapoznania się z okolicą i zadowoliłam 3 godzinną wędrówką, którą już mieliśmy za sobą.
Jeszcze kilka zdjęć:
Wyjeżdżamy cali i zdrowi, na parkingu z widokiem na asfalt Andrzej przeprasza swoje moto za to co mu zrobił…
Dokonuję oględzin Zeta – wygląda jak nowy, martwię się trochę o katalizator, bo jest najbardziej wysuniętą w dół częścią, zaglądam, nic nie cieknie, po zrobieniu kawałka po asfalcie stwierdzam, że dźwięków podejrzanych też nie wydaje, więc raźno ruszamy w kierunku Szkodry szukać noclegów.
Załapuję się na jeszcze jedną chwilę grozy, bo zapomniałam, że asfalt w tym kraju nie daje żadnej pewności i zaliczam uślizg koła na jakimś gruzie.
Trafiamy do hostelu w centrum miasta, gdzie niezwykle uprzejma obsługa organizuje nam parking dla motocykli w zaprzyjaźnionym domu, bo sami nie mają, rozbijamy obóz sącząc powitalne piwko, które pani przyniosła nam do pokoju. Przeprowadzam krótką konsultację z Gregorym ale wifi jest bardzo słabe, więc zadowalam się informacją, że jakby co to z uszkodzonym katalizatorem można jeździć i idziemy rzucić okiem na miasto.
Plus tej wyprawy jest taki, że towarzysz rezygnuje z albańskich tras i zgadza się ze mną, że trzeba skupić się na miejscach. Wyraża też uznanie dla dotychczas bojkotowanego pomysłu przepłynięcia promem po jeziorze Komani. Nękana wyrzutami sumienia wspominam na wszelki wypadek, że tam też jest mały kawałek offu, ale może już naprawili i że na pewno nie jest taki jak w Theth.
Niestety promy wypływają tylko o 9ej rano, więc jesteśmy zmuszeni ustawić budziki na 5:30 i wcześniej iść spać.
Do przystani promowej docieramy drogą asfaltową, kiepską, ale jednak z widocznymi śladami asfaltu, na końcu rzeczywiście kawałek ponad 1km drogi gruntowej ale jakości porównywalnej ze sporą częścią tej, którą dotarliśmy. Przed samym tunelem prowadzącym do przystani zatrzymuje nas jakiś człowiek z pytaniem czy mamy rezerwację, bo jak nie to mamy kupić bilety. Trochę zdezorientowana wyciągam 40 euro, bo nie śpię od 5ej a on ma w ręku bilety. Waham się trochę ale dochodzę do wniosku, że to w końcu jest Albania, więc nie powinien mnie dziwić brak budki kasowej. Na prom docieramy parę minut przed czasem, lokujemy motocykle, bo prom za bardzo do ich transportu przygotowany nie jest. Przy okazji znajduję kolejne zastosowanie dla linki rowerowej – tym razem chroni sąsiedni samochód przez atakiem Zeta w razie zawirowań na pokładzie.
Najbliższe 3,5 godziny spędzamy podziwiając widoki.
Wieje wiaterek, jest chłodnawo, jednym słowem szaleństwo. Andrzej nabiera już dystansu do wydarzeń z dnia poprzedniego, przyznaje nawet, ze pamięta, że go uprzedzałam, że bardzo zła droga ale on wtedy sobie wyobrażał, że to będzie jak dzisiejszy „asfalt”. Ucinam sobie nawet drzemkę na pokładzie, która skutkuje kolejnym oparzeniem kawałka kończyn dolnych.
Z promu jedziemy już nad morze. Trafiamy na jakąś nowiutką drogę wzdłuż gór, jedziemy bez pośpiechu, bo Albańczycy nawet poboczy nowych dróg nie zabezpieczają siatkami, więc na każdym zakręcie leży sporo drobnego gruzu. Gdzieś nad rzeką Drin zatrzymujemy się na obiad a później już prosto do celu, do którego mamy jeszcze ponad 150km.
Niestety temperatury znowu osiągają poziomy 30 stopni +, stopka Ziutka wtapia się w asfalt, a ciężki to on przecież nie jest. Zaczynam na moto i okolice patrzeć z nienawiścią. Decydujemy się na jazdę autostradą, licząc na odrobinę wiatru we włosach albo chociaż możliwość otwarcia szybki w kasku, bo na normalnych drogach kończy się to piaskiem w zębach i oczach. Autostrada przez większość trasy ma ograniczenia do 90 a nawet 60 w tunelach, choć tam akurat jest fajnie, więc się nie spieszymy, żeby z nich wyjeżdżać. Upały dają mi się we znaki tak, że zaczynają puchnąć mi nogi i buty motocyklowe stają się za małe.
Dojeżdżamy do Durres, lokujemy się w pensjonacie, w którym pani ma nawet deseczki dla motocykli pod stopkę. Zeus Złośliwy dobiera się tym razem do moich kufrów. Żeby je zdjąć, staczam walkę z opornymi przyciskami, ze łzami w oczach patrząc jak kolega swoje z hondy ściąga jakby nigdy nic.
Na plażę idziemy dopiero wieczorem ale jest bardzo marna więc robimy spacer do centrum podziwiać życie nocne.
Wracając przechodzimy koło knajpy z logiem Harleya, Andrzej zagląda do środka w poszukiwaniu Albańskich motocyklistów ale ich nie ma, jest za to sklep motocyklowy. Zamknięty, ale jest. Po krótkiej wymianie zdań z kelnerem znajduję właściciela i próbuję mu wytłumaczyć, że potrzebuję paska ochronnego na cywilne buty, żeby sprzęgło nie zniszczyło mi jedynej pary w jakiej jeszcze mogę się poruszać. Niestety z nazw części po angielsku znam tylko alternator
W końcu jakoś się udaje, okazuje się, że pan nawet takie cudo ma, w rozmiarze raczej męskim, ale jest, więc biorę. Od jutra żadnego motocyklowego kalosza nie zakładam.
Wyjeżdżamy tradycyjnie bladym świtem, zanim zrobi się gorąco, pogodynka zapowiada znowu 30stopni. Plan dnia to kanion Osumi w południe, żeby przeczekać najgorsze, trochę offu i Ksamil nad morzem jońskim.
Po drodze zatrzymujemy się na popas w mieście Berat, rzucamy okiem ale jest już bardzo gorąco, więc zwijamy się, żeby posiedzieć w cieniu skał.
Spotykamy niecodziennej konstrukcji most:
Przejeżdżamy wzdłuż kanionu, bo na samym końcu jest zejście do niego a ponoć można się kawałek dołem przespacerować. Schodzimy, ale najwyraźniej jeszcze jest pora deszczowa, bo spacer wykonujemy przez 200m i dalej już musielibyśmy brodzić po rwącej rzece, więc rezygnujemy i idziemy poszukać innego zejścia.
Jak docieramy do motocykli zaczyna grzmieć jakby miała być burza i pojawiają się pierwsze krople deszczu. Znajdujemy jeszcze jedno miejsce, które wygląda na zejście ale okazuje się być zjazdem do mostu.
Kropi coraz bardziej, więc rezygnujemy z dalszych poszukiwań, przebieramy się w ciuchy robocze i ruszamy na wybrzeże. Zgodnie z przewidywaniami docieramy do końca asfaltu, niestety początek to poważne roboty drogowe i cały widoczny kawałek drogi wygląda jak piaskownica. Pada już dosyć mocno, więc wchodzimy do opuszczonego domu założyć przeciw deszczówki, po krótkiej naradzie odpuszczamy skrót offem, bo jest poważne ryzyko, że na błocie oponki szosowe daleko nas nie zawiozą, poza tym Andrzej ma jakiś zadawniony uraz do braku asfaltu
No i dopada nas burza, asfalt już nie jest asfaltem tylko pokrytą ukrytymi pod wodą pułapkami nawierzchnią, a jak woda akurat nie stoi to zalaną błotem spływającym z poboczy. Wracamy do Berat, tam to woda sobie stoi w najlepsze i jesteśmy już podlewani z góry przez Zeusa, z dołu przez własne motocykle i z boków przez każdy przejeżdżający samochód.
Ulewa kończy się po jakiejś godzinie może dwóch, stajemy na stacji przemoczeni i zmarznięci na kawkę. Pani robi nam kawę z mlekiem wyjętym chyba z zamrażarki, bo jest ledwo ciepła. Przed nami jeszcze 200km więc uznajemy, że najlepiej będzie schnąć po drodze. Jak na złość, drugą parę rękawiczek upchnęłam Bóg wie gdzie i musze jechać w tych przemoczonych, więc po jakichś dwóch godzinach jak docieramy do Gijokastry moje dłonie wyglądają jak po pracowitej dniówce przy zlewie. Robimy sobie przerwę na stacji, a ja walczę z pokusą oprowadzenia Andrzeja po zamku.
Przy okazji odnotowuję, że wzbudzamy spore zainteresowanie, zdejmuję przeciwdeszczówki, uznając, że to pewnie one są przyczyną, bo jest już całkiem ciepło.
Niezwykle uroczą górską drogą z asfaltem docieramy do Ksamil. Załapujemy się nawet na zachód słońca nad morzem jońskim.
Pokonujemy z pomocą miejscowych trudności ze znalezieniem zarezerwowanych noclegów, właściciel domu okazuje się nie znać angielskiego, ale za to posługuje się google translatorem. Muszę się nieźle nakombinować, żeby po wklepaniu przeze mnie zdania nie miał głupiej miny, pewnie nigdy nie poznam interpretacji googla zdania „chciałbym dzisiaj zapłacić, bo rano wyjeżdżamy”. Staczam kolejną batalię z kuframi, w których ewidentnie szwankują zamki i trzeba się nieźle nagimnastykować, teraz już pojawiają się dodatkowo problemy z otwarciem
Zjadamy kolację w nadmorskiej knajpie i wracamy do domu, podziwiać w miasteczku nie ma czego, bo po pierwsze to typowa miejscowość turystyczna a po drugie już tu byłam
Tradycyjnie już, wcześniej idziemy spać, żeby pierwsze kilometry zrobić w ludzkich temperaturach.
Rano przekonujemy się, że w tej okolicy nie ma ludzkich temperatur. Idziemy zrobić poranną kawę nad morze i zbieramy się do Grecji.
Pakujemy motki, żegnamy się z gospodarzem, który na dole już popija kawkę ze znajomymi. Jednego z nich przyłapuję jak robi mi zdjęcie, jak męczę się z kuframi, bo nadal szwankują im zapięcia. W drodze późniejszych analiz dochodzę do wniosku, że rzadko widują tu takie motocykle a kobiet na motocyklach to chyba wcale.
O 9ej jest już niemiłosiernie gorąco, porzucam koncepcję zwiedzania Butrintu, bo nie ma czym oddychać. W dodatku okazuje się, że prom jest w remoncie, więc znowu musimy jechać okrężną drogą. Celem na dzisiaj są podnóża Olimpu ale jedziemy trochę dłuższą trasą, żeby zahaczyć o Meteory.
Na ostatnich kilometrach odnotowuję, że Albania od mojego ostatniego pobytu bardzo się zmieniła, bunkry gdzieś poukrywali, znormalizowali ronda ale kierunkowskazów nadal nikt nie używa. Ja też zresztą zaprzestałam, bo po co, jak nikt na nie nie zwraca uwagi.
Na przejściu granicznym spotykam bardzo miła celniczkę, która lubi kobiety na motocyklach i mnie odprawia a Andrzeja odsyła do Policji u której odprawiają się wszyscy
W Grecji miałam nadzieję odpocząć chociaż od ciągłego trzęsienia i piachu ale przeżywam wielkie rozczarowanie. Od Albanii różni ją tylko trochę więcej asfaltu, syf ten sam, gorąco jak cholera, żyć się nie da
Dojeżdżamy do meteorów, temperatury diagnozuję na okolice 40 stopni (nie mamy termometru), funkcje życiowe w moim organizmie zaczynają powoli zanikać.
Spędzamy tam jakąś godzinę i postanawiamy się ewakuować, bo nie jestem w stanie wykrzesać z siebie entuzjazmu. Do Litochoro – naszej bazy wypadowej na Olimp docieramy bardzo wcześnie. Meldujemy się w noclegowni, która wygląda jak nasze ośrodki wczasów wypoczynkowych z PRL. Andrzej domaga się zwiedzania okolic ale odmawiam. Jest za gorąco, czuję się jakbym przez ostatnie 3 dni wydobywała diamenty w afrykańskiej kopalni, więc wrzucam się pod prysznic i zasiadam na balkonie przeglądać zasoby internetu i wydłubywać piasek z zębów, czekając aż Andrzej dostarczy zakupy. Jutro planujemy wspinaczkę ale w związku z tym, że to trasa na jakieś 12 godzin, musimy wyjechać bardzo wcześnie (do szlaku mamy jakieś 20km).
Rano budzę się znowu cała opuchnięta i zdrętwiała ale jak trza to trza, zaspaliśmy trochę więc mamy już godzinę opóźnienia. Zwlekam się z wyra, pakuję ubrania do chodzenia i wyjeżdżamy. Na szlak wchodzimy o 9ej, oprócz podłego samopoczucia - widoków na katastrofę żadnych. Pierwsza część szlaku prowadzi przez las więc idzie się dość dobrze.
Po drodze mijają nas muły z pasażerami, zaczynamy żałować, że nie wypłaciliśmy żadnej gotówki, byłby mały skrócik
Później wychodzimy na odsłonięty teren i już nie jest tak uroczo, bo znowu grzeje. Nieludzko mokrzy docieramy do schroniska na wysokości ok 2100mnpm, rozkładamy się celem spożycia śniadania i przesuszenia ubrań. Karząca ręka Zeusa jednak czuwa, w ciągu kilku minut otaczają nas chmury, z niepokojem spoglądamy na szczyty, których nie widać ale zostało nam już tylko 800m w górę więc postanawiamy spróbować.
Grecy niestety dość niefrasobliwie podchodzą do oznaczenia szlaków, więc ciągle spotykamy jakieś zagubione dusze, które wybrały złą drogę, ale dzięki nim my trzymamy się trasy, mniej więcej, bo też ze dwa razy musimy wracać. Na jakichś 2200m spotykamy pierwsze śniegi ale to już przećwiczyliśmy w Czarnogórze, więc nie robią na nas wrażenia. Martwi nas za to brak widoków, bo wszędzie są chmury. Zaczyna się fragment trasy składający się głownie z osypujących się kamieni, więc trzeba patrzeć raczej pod nogi niż przed siebie a to kończy się oczywiście znalezieniem własnej drogi na górę i koniecznością powrotu na stary szlak, bo moja trasa nie jest najlepszym wyborem.
Szczytów nadal nie widać. Mieliśmy wchodzić na najwyższy, teraz martwimy się już czy wejdziemy na którykolwiek, trochę wieje wiatr, więc cały czas mamy nadzieję, że widoczność się poprawi. Na wysokości ok.2500m docieramy do skrzyżowania szlaków na dwa różne szczyty. Niestety widoczność jest na jakieś 20 metrów, zrobiło się bardzo zimno. Zapowiadali 30 stopni, więc jesteśmy zupełnie nieprzygotowani odzieżowo. Chwilę dumamy pod tablicą ze szlakami ale dochodzimy do wniosku, że wyczerpaliśmy nasz limit fuksa i wspinaczka po skałach w takich warunkach to nie jest dobry pomysł, zwłaszcza, ze szlaków nie widać a jest już 14a.
Umacniając się wzajemnie w poczuciu, że podjęliśmy właściwą decyzję schodzimy na dół, ale niesmak pozostał. Napotykamy też ślady rodaków
W drodze powrotnej idziemy na obiad w atrakcyjniejszej ponoć dzielnicy Litochoro ale szału nie ma, parę budynków tylko jakby mniej smutnych, niż w tej, w której mamy nocleg.
Wieczorem Andrzej rusza zażyć kąpieli w morzu egejskim ale plaża również jest kiepska, więc z głębokim przekonaniem, że nie mamy tu już na co liczyć postanawiamy wyruszyć jutro z rana do Macedonii.
Rano ledwo wstaję z łóżka, mam takie zakwasy, że poruszam się jak przedstawiciel ministerstwa głupich kroków z Monty Pythona. Ale konsekwentnie pakuję graty ciesząc się, że na dworze jeszcze można oddychać i ruszamy w stronę Macedonii.
Na przejściu granicznym spotykamy pierwszą kobietę na motocyklu (prawdopodobnie, są od nas dość daleko) – nie zaprzyjaźniamy się, bo jadą w przeciwną stronę a upał już dawno przekroczył 30 stopni.
Olimpijska porażka złamała we mnie ducha bojowego zupełnie, niechętnie wyłazimy z cienia i ruszamy w drogę licząc na pluskanie w jeziorze ochrydzkim i zyskanie jakichś jaśniejszych perspektyw na przyszłość.
No i kilkadziesiąt kilometrów dalej, Bałkany wbijają mi ostatni gwóźdź do trumny.
Przejeżdżamy przez jakieś miasto w tempie w okolicy 30km/h, nagle patrzę a jakieś 2m przede mną CBFa stoi. Ledwo wcisnęłam hamulec a już przywaliłam Andrzejowi w kufer. Przejechałam jeszcze kilka metrów w szoku, odwracam się a CBFa leży i Andrzej z jakimś tubylcem ją podnoszą.
Zawróciłam, zjechaliśmy na parking oszacować straty. Ziutek stracił kawałek owiewki, CBF zdobyła nowe rysy i skrzywiła pedał hamulca. Jeździć oba jeżdżą bez problemów, więc zwijamy się z miejsca zbrodni dochodząc do wniosku, że najwyższy czas odpocząć.
W którymś momencie google wciągają nas w jakąś wiejską drogę, dojeżdżamy do budki ze szlabanem i panem, który każe nam wracać. Jest tak gorąco, że znowu prawie przysypiam, ale nawet nie ma gdzie stanąć. Znajduję w końcu jakiś zacieniony parking i zjeżdżam, bo czuję, że nerwy mi już puszczają. Zeszłam z moto, zdjęłam kurtkę i zaczęłam płakać jak bóbr, próbując dojść do tego co się stało.
Poszerzyłam też horyzonty językowe Andrzeja o wiele nowych związków wyrazowych ze słownika wulgaryzmów, które wyrażały moją opinię o koncepcji pojechania do ciepłych krajów.
W końcu docieramy do Ochrydu z mocnym postanowieniem utopienia smutków w tradycyjny polski sposób.
Połowicznie nam się to udaje, bo już po drugim piwie mamy taką banię, że zaczynamy dostrzegać zabawne strony tej sytuacji. Następne na wszelki wypadek postanawiamy zrobić w przydomowym ogródku, słusznie jak się okazuje, bo trzecie zwala nas z nóg i zamiast polować na żółwie zalegamy w łóżkach.
Wstajemy wieczorem i postanawiamy kontynuować libację alkoholową a przy okazji zwiedzić miasto.
Podczas naszej drzemki padał deszcz więc warunki atmosferyczne są sprzyjające a Ochryd jest całkiem przyjemną miejscówką. Po zjedzeniu kolacji zwiedzamy miasto
i ruszamy kupić coś mocniejszego niż piwo, żeby przy drinku zweryfikować dalsze plany podróży, bo doszliśmy do wniosku, że trochę jednak przeszarżowaliśmy i czas spuścić trochę z tonu.
I tu spotyka nas niespodzianka, alkohol w sklepach sprzedają tylko do 21ej.
Na szczęście jakaś miła pani w małym sklepiku widząc naszą desperację sprzedaje nam rakiję spod lady, więc wieczór jest uratowany. Planów co prawda nie ruszamy, ale wpadam na pomysł zgłoszenia zdarzenia w ubezpieczalni, dzięki czemu naprawimy straty z ostatnich 10dni.
Pod koniec dnia rozumiem już jak mieszkańcom byłej Jugosławii udało się tyle przeżyć i zachować pogodę ducha – rakija, choć smakuje jak paliwo lotnicze ma działanie lecznicze na wszystkie dolegliwości (to pewnie głównie efekt zaskoczenia, że można po tym przeżyć).
Rano, z wypracowanym poczuciem, że spotkały nas już wszystkie złe rzeczy, które mogą się przytrafić i gorzej nie będzie jedziemy na północ Macedonii
Głównym celem jest Kanion Matka, sztucznie stworzony przez Macedończyków w latach 30ych, internet pełen jest zachwytów nad tym miejscem i roztacza widoki ciekawych wędrówek po okolicy. Po drodze natykamy się jeszcze na park Mavrowo, więc zbaczamy trochę z trasy, ale nie bardzo mamy czas na zgłębianie zakątków więc spędzamy godzinkę nad jeziorem i ruszamy dalej.
Koło południa docieramy do celu, temperatura na oko 35stopni. Motociuszki przypinamy do motocykli i ruszamy. Plan był taki, że przepłyniemy się łódką ale po dojściu nad jezioro żadnych łódek nie widać. Andrzej podsłuchuje gdzieś, że pływają tylko w weekendy, więc postanawiamy przejść się wzdłuż Kanionu, żeby dotrzeć do jaskini przy jego końcu. Po drodze mijamy jakąś mapkę, pewnie ze szlakami ale rozczarowani brakiem łódek nie zwracamy na nią uwagi, poza tym jest upał więc rezygnujemy ze zwiedzania wszystkiego, co wiązałoby się ze wspinaczką. Na pewniaka ruszamy z buta szlakiem wzdłuż Kanionu.
Po ponad godzinie, pokonując przeszkody na nieco zniszczonym szlaku, dochodzimy do jaskini, niestety jest po drugiej stronie wody, więc nie ma się do niej jak dostać. W międzyczasie okazuje się też, że coś jednak zostało źle podsłuchane – bo widzimy płynące dołem łódki.
Postanawiamy więc wrócić i zrobić dokładniejsze rozeznanie celem dopłynięcia do jaskini.
Po paru minutach marszu z nieba docierają do nas dziwne dźwięki, coraz głośniejsze i coraz bliżej, szybko rozszyfrowujemy je jako nadchodzącą burzę, przyspieszamy tempo, ale nic nam to nie daje. Dopada nas szatańska ulewa, przemoczeni do suchej nitki docieramy do jakiegoś skalnego załomu w pobliżu wejścia, żeby przeczekać ale niewiele nam to daje, mamy tak mokre ubrania, że trzęsiemy się z zimna, więc podejmujemy decyzję o przejściu jeszcze kilkudziesięciu metrów i rozbiciu się w restauracji celem przeczekania. Dostajemy chłodną kawę, średniej jakości obiad i nadal jest nam zimno, bo ubrania wcale nie schną.
Zdegustowani porzucamy koncepcję zwiedzania kanionu na łódce i postanawiamy udać się do Skopje.
Przy motocyklach poznajemy mroczną stroną zostawiania rzeczy na pojazdach. Kurtki są przemoczone, ja w dodatku zostawiłam otwarty kask więc w środku kasku też mam mokro. Jest zimno, więc jazda na zdrapkę to mało zachęcająca perspektywa. Zakładam więc przeciwdeszczówkę w rzadko spotykanej kombinacji – mianowicie pod ubrania i tak dziwacznie wystrojona ruszam do Skopje.
Kiedy docieramy do pensjonatu dziwnie trochę na nas patrzą, ale kurtka zdążyła przeschnąć.
Popołudnie mija nam na suszeniu ubrań. Wieczorem, kiedy temperatura przybiera akceptowalny poziom ruszamy zwiedzać miasto.
W Skopje rzuca się w oczy wielki krzyż, podejrzewany o bycie największym na świecie i mnóstwo pomników. Meczety i cerkwie nie różnią się za bardzo tym co oglądaliśmy w pozostałych krajach, więc skupiamy się na znalezieniu atrakcyjnego dostawcy alkoholu.
I znajdujemy, knajpę z własnym browarem o nazwie Old town brewery, bardzo dobre piwo (choć raczej niezbyt tanie) i ciekawy wystrój, poza tym raczą ludzi muzyką na żywo ale przed występem się zmyliśmy, więc tej atrakcji nie ocenię.
Kolację postanawiamy zjeść w jakiejś mało turystycznej knajpie, tracimy trochę czasu na poszukiwania, bo zapomnieliśmy gdzie jesteśmy i w tych miejscach dla lokalsów nie ma albo alkoholu albo toalet albo obu tych rzeczy na raz. Rezygnujemy więc z testowania niszowych miejsc na konto zdobycia dwóch ostatnich.
O poranku wypijamy trzy kawy, z nadzieją obserwujemy zachmurzone niebo i ruszamy do Kosowa.
Najpierw jednak jedziemy oglądać kamienne lalki w Kuklicy. Po drodze spotykamy zadziwiająco dużą ilość progów hamujących, nie oznaczonych w żaden sposób, więc pokonanie poszczególnych odcinków jest sygnalizowane głośnymi dźwiękami z dołu. Próbuję też rozjechać stado kóz, które nagle pojawia się za zakrętem – na szczęście bez skutków ubocznych.
Kuklice trochę nas rozczarowują, wygląda to jakby się komuś betoniarka przewróciła, ale nie opieramy się pokusie i wspinamy się trochę celem uzyskania większej panoramy, narażając się przy okazji na utratę uzębienia, bo powierzchnia jest bardzo sypka a buty motocyklowe mają słabą przyczepność.
No i czas na Kosowo:)
Pierwsze co nas tam uderza to manifestowanie przywiązania do Albanii, wszędzie wiszą czerwone flagi, ich własna nie cieszy się takim powodzeniem, drugie, to że mapy googla offline nie działają w Kosowie, Garmin na szczęście tak.
Kosowo jest super od pierwszego starcia, jak tylko przekraczamy granicę, wjeżdżamy w góry do parku narodowego Male i Sharit i temperatura spada do 20 stopni, a góry są wszędzie, przez 2 dni, które tam spędziliśmy góry były zawsze w zasięgu wzroku.
Na przełęczy spotykamy polskich żołnierzy z KFOR(nie sądziłam, że jeszcze tam siedzimy), zamieniamy z nimi parę zdań na temat wydostania się z Kosowa do Serbii, bo krążą plotki że możemy mieć problemy na granicy, ale jacyś tacy niezorientowani są, więc przekazujemy pozdrowienia dla rodziny z Będzina (sąsiedzi Sosnowca) i ruszamy dalej.
Po południu docieramy do Prizren, najładniejszego ponoć miasta w Kosowie. Znowu staczam walkę z kuframi, zaczynając żywić poważne obawy, że kiedyś (i to bardzo bliskim kiedyś) nie uda się ich otworzyć. Próbując dostać się do olejarki, odkrywam, że zamek pod siedzeniem jest bardzo zapiaszczony i ledwo wsadzam do niego klucz, zaczynam więc podejrzewać, że może to nie do końca jest wina Givi, że te kufry takie oporne się jakieś zrobiły.
Wrzucam je pod prysznic, zalewam zamki olejem z oliwiarki i idziemy na miacho.
Dekujemy się w knajpie z punktem obserwacyjnym na kampanię wyborczą (w najbliższy weekend mają wybory parlamentarne) i postanawiam zmienić nasze kosowskie plany wycieczkowe na bardziej historyczno-polityczne.
Zakwaterowanie mamy prawie 5km od centrum, bo ceny noclegów w tym terminie w Prizren są jakieś mało przyjazne (pewnie przez tą kampanię), więc zmywamy się dość wcześnie, choć nie na tyle, żeby uniknąć walki w korkach. Na parkingu spotyka nas małe zaskoczenie, ktoś przestawił mi moto, żeby zrobić miejsce dla swojego samochodu i ledwo wyjeżdżamy, bo motki są otoczone z każdej strony. Mój alarm okazuje się być mocno bezużyteczny
Następnego dnia ruszamy do Prisztiny i Mitrovicy.
W Prisztinie mimo usilnych poszukiwań nie udaje nam się znaleźć nic fajnego, taki kosowski Bytom tylko trochę większe, nawet Newborn’a poprzewracali…
Przy wyjeździe Andrzej zapuszcza awaryjne i zjeżdża na stację. ABS mu się włącza bez wciskania klamki hamulca, na normalnej suchej drodze. Oglądamy CBF z każdej strony ale nie znajdujemy nic podejrzanego. Wpadam na genialny w swej prostocie pomysł, żeby zajechać na myjnię, bo piasek w zębach to nic miłego ale nie wiadomo czy do hamulców też go nie nalazło. Ruszamy więc na poszukiwanie myjni, co nie jest łatwe, bo myjnie są wszędzie ale pozamykane. W końcu się udaje.
Przed:
W trakcie:
Po wszystkim nie poznałam Ziutka….
Ruszamy więc do Mitrovicy, najciekawszej chyba miejscówki - miasta, które żyje w dwóch światach połączonych mostami – z czego jeden, zbudowany przez siły KFOR, nazywany jest o ironio – mostem pokoju.
Muszę przyznać, że konflikt zagłębiowsko-śląski nigdy nie wspiął się na takie wyżyny.
Jedna część Mitrovicy jest kosowska (albo albańska, nadal nie jestem pewna) druga serbska. Ta pierwsza jest normalna, widać, że miasto się odbudowuje, bo przeżyło parę trudnych chwil, więc większość budynków jest nowa, UE sponsoruje remont mostu i deptaka nad rzeką, w jego okolicy wrą prace budowlane. Postanawiamy skorzystać z tego, że akurat na moście nie ma żadnych blokad i przechodzimy do serbskiego przyczółka w środku Kosowa. Wszędzie jest pełno samochodów KFOR, znaczy coś się dzieje
Zaraz za mostem spotykamy wiec wyborczy z pokazem pieśni i tańca, nie zatrzymujemy się tam na długo, bo nic nie rozumiemy, idziemy więc dalej podziwiając lokalny koloryt.
Ta część jest w znacznie gorszym stanie, chyba Serbowie nie wysyłają funduszy na remont. Najlepsze są oznaki niepogodzenia z istnieniem Kosowa. Próbujemy kupić fajki ale euro przyjąć nie chcą (choć jest oficjalną walutą Kosowa i w normalnej Serbii też często przyjmują) i domagają się dinarów - nie walczymy o swoje prawa, bo długo nie zagrzejemy tu miejsca. Podziwiamy samochody bez rejestracji, bo ci, którym system narzucił kosowskie blachy po prostu je zdejmują i jeżdżą bez, rejestracje mają tylko te z oznaczeniem serbskim.
„Wracamy” do Kosowa:
Podczas obiadu podejmujemy decyzję, że jednak spróbujemy przedostać się przez granicę kosowsko-serbską, żeby zweryfikować dane od podróżników internetowych a jak będą na nas buczeć, to zawrócimy i pojedziemy na noc do Peji a jutro do Serbii wjedziemy od strony Czarnogóry. Zawsze to jakieś ciekawe doświadczenie.
Garmin okazuje się być bardziej otwarty niż google i bez oporów przeprowadza nas przez najbliższą granicę. Mamy mały problem z paliwem, bo nigdzie nie przyjmują kart, nie ma bankomatów a w kieszeni mamy po ok.10 euro. W końcu zalewamy za resztkę pieniędzy z nadzieją, że jednak nas nie zawrócą, bo mogłoby nie starczyć paliwa na powrót do Mitrovicy.
Kosowscy celnicy i milicjanci są bardzo mili, odprawa idzie sprawnie. Ruszamy więc z niepokojem do posterunków serbskich. A tu niespodzianka. Nie ma.
Że celników nie będzie to nawet podejrzewałam, bo w końcu nie ma żadnej granicy, ale żeby nawet policji??? Kolejny dowód na to, że nie wolno wierzyć internetom i to nie tylko w zakresie prognozy pogody.
Tego się za bardzo nie spodziewaliśmy, bo przecież cały czas pod górę od dwóch tygodni mamy i nie mamy żadnych planów na dłuższe zwiedzanie Serbii, więc ruszamy na Belgrad, bo południe zaliczałam w zeszłym roku przy okazji festiwalu trąbkowego.
Jedziemy jakąś fajną zacienioną trasą, piasku na ulicach, a więc również w oczach i zębach nie ma. Jestem prawie gotowa wybaczyć Serbom ich imperialistyczne zapędy za możliwość otwarcia szybki.
Do Belgradu jest jednak kawałek, więc dojeżdżamy późnym wieczorem, na szczęście zanotowałam sobie wcześniej kilka adresów noclegowni i pierwsza do której podjeżdżamy ma wolny pokój i nawet przyjmuje płatność kartą. Właściciel namawia nas na śliwowicę ale dajemy mu kosza, nie będę się z agresorami bratać
Wieczorem przy piwku negocjujemy co by tu zrobić z jutrem, bo do domu już blisko a dopiero piątek. Udaje mi się namówić Andrzeja na pozostanie w Belgradzie na cały dzień, żeby w niedzielę już na strzała dojechać do domu (nie wiedzieć czemu upiera się, żebyśmy na 17ą byli na miejscu).
Sobota upływa nam na szlajaniu się po mieście. Kupuję sobie magnesik upamiętniający pełen porażek urlop:
Łazimy trochę bez celu, na szczęście pan Śliwowica dał nam mapkę.
Zwiedzamy w twierdzy wystawę narzędzi tortur i podziwiamy przez chwilę popisy bywalców pakerni.
Załapujemy się na ślub w cerkwi (znaczy zapowiada się ślub, nie chce nam się czekać, żeby to sprawdzić)
Zaliczamy imprezową uliczkę
I wybrzeże Dunaju
W niedzielę o 7ej wyjeżdżamy z Belgradu i wracamy (głównie autostradami) do Sosnowca. Pierwsze godziny upływają nam bez żadnych atrakcji. Oprócz jednej – mianowicie na bramkach autostrady dopada do mnie jakiś koleś i coś do mnie mówi, tłumaczę mu, że nic nie słyszę, bo mam słuchawki w uszach a ten zaczyna się rozbierać Trochę skonsternowana, ale jednak zaciekawiona, próbuję dociec o co mu chodzi a ten mi demonstruje koszulkę z jakimś bike-clubem i tatuaże godne Hells Angels. Wtedy mi ulżyło, więc macham mu ręką i zmykam czym prędzej, tak na wszelki wypadek.
Żałuję tylko, że kolega tego nie widział, po tym nie śmiałby już nigdy nazwać mnie szurniętą laską.
Mijamy się z serbskim znajomym jeszcze później na trasie i nadal coś entuzjastycznie do mnie krzyczy ale wtedy to już zupełnie nic nie słyszę.
Na granicy spotyka nas małe zaskoczenie w postaci gigantycznej kolejki.
Na początku postanawiam bohatersko stać i czekać na swoją kolej, ale gorąco jest, więc długo to moje bohaterstwo się nie utrzymuje. Ściągam kask, żeby kierowcy w samochodach nie mieli wątpliwości, kto ma pierwszeństwo i zjeżdżam na bok a później w okolice początków odprawy.
Zadziałało, więc zajmuję miejscówkę jakieś dwa samochody za akurat odprawianym (żeby nie wnerwić celników) i czekam aż Andrzej dojedzie.
Przez następne 500 km „nuda, nic się nie dzieje proszę pana, nic (…) w ogóle brak akcji jest, nic się nie dzieje”.
Aż wreszcie, jakieś 200km od domu, wracamy do formy. Najpierw Andrzej odkrywa, że odpada mu tłumik (puścił spaw), później przed Żyliną jakiś ptak próbuje mnie upolować… Trochę mną zarzuciło jak dostałam w głowę, ale akcja została zakończona śmiercią napastnika (prawdopodobnie – zwłok nie szukano, ale szans na przeżycie to mu nie daję), kask bez uszkodzeń. Na koniec gdzieś w okolicach Żyliny dowiadujemy się, że dojazd do domu będzie trochę utrudniony, bo droga którą mieliśmy jechać jest zamknięta do 16ej. Robimy szybką kalkulację jakiegoś objazdu, ale stwierdzamy, że czasowo na to samo wyjdzie, więc rozkładamy się w krzakach i czekamy. O 18ej jesteśmy już w domu obiecując sobie, że nigdy więcej nasze koło na Bałkanach nie postanie.
Reakcja fauny domowej na powrót właścicielki:
W poniedziałek z radością wyruszam na etat, żeby odpocząć przed długim weekendem. Trzy dni spędzone w klimatyzowanych pomieszczeniach pozwalają mi zregenerować siły i w czwartek wyruszam na długi weekend do Pragi, gdzie wspominamy z kolegą jak cztery lata temu w sierpniu skasował w Chorwacji kilofazera, co zmusiło nas do zrewidowania planów poznawania Bałkanów, których zresztą mój Vtec nienawidził i regularnie to wyrażał poprzez próby ugotowania się. Kolejne trzy dni alkoholowej libacji podczas zwiedzania czeskich knajp pozwalają mi złapać dystans do ostatniej wycieczki i dopuszczam jednak możliwość powrotu w tamte okolice, jednak trochę wcześniej niż koniec maja.
Andrzej po podsumowaniu strat i wyceny z ubezpieczalni stwierdził, że wychodzi na to, że będą to najtańsze wakacje w jego życiu a przyszłoroczna Norwegia zapowiada się pod hasłem „sponsored by Bałkany 2017”.
Kosztowało nas to wszystko ok.3-3,5tys. na osobomotocykl, zrobiliśmy koło 6tys km, wnukom będzie co opowiadać
Teraz moto w serwisie czeka na nowe plastiki a ja na luzie rozpoczynam planowanie wakacyjnej wyprawy do kolejnej krainy deszczowców.
W związku z tym, że poszukiwania motocykla były długotrwałe i bezowocne, planów wycieczkowych na ten rok praktycznie nie miałam. Moto jednak udało się w końcu zakupić i kolega wystąpił z propozycja wyjazdu na Bałkany, bo gdzieś na urlop trzeba pojechać. Zbojkotowałam koncepcję wyjazdu w lipcu i końskim targiem padło na końcówkę maja, bo chłodniej. Za cel obraliśmy Olimp, żeby trochę ruchu też można było zażyć.
Poszukując map w wersji papierowej natykam się też na mapę Durmitoru i Gór przeklętych więc dorzucamy jeszcze dwa pasma górskie do trasy i tak w każdym państwie mamy jakieś góry do zaliczenia. Zapowiadało się optymistycznie, temperatury od 19 do 24 stopni, przelotne opady – jednym słowem w sam raz na spacery i niezbyt szybką jazdę.
27go maja wyruszamy, pierwszy dzień to dojazd do okolic Makarskiej. Niestety Zeusowi najwyraźniej nie podobały się nasze plany podboju góry bogów i już od pierwszego dnia mamy perturbacje. Psuje mi się zamek w spodniach – niestety jedynych jakie wzięłam, więc do końca urlopu już pomykam z rozpiętym rozporkiem. Wieczorem zaczyna się też bunt urządzeń elektronicznych – pierwszą ofiarą jest ładowarka samochodowa do telefonu. Ok. 19ej dojeżdżamy do Tucepi i okazuje się, że booking Bałkany nie do końca ogarnął
Godzinę szukamy noclegu, bo na mailu z rezerwacją jest zły adres, z pomocą niezwykle uczynnej Chorwatki udaje się nam w końcu go znaleźć, wieczór kończymy jednak zdegustowani. Wyskakujemy na chwilę do Makarskiej ale dochodzimy do wniosku, że nie mamy jednak siły na delektowanie się miastem nocą i wracamy do domu.
Następnego dnia bladym świtem pijemy kawkę na balkonie z widokiem na Adriatyk.
Koło 8ej ruszamy w drogę. Zaczynamy od wjazdu na Sveti Jure, nawigacje prowadzą nas wszędzie tylko nie tam, gdzie powinny. W końcu po zrobieniu kilkudziesięciu km (zamiast kilku) jakoś udaje nam się znaleźć właściwy wjazd, który przegapiliśmy wyjeżdżając z pensjonatu. Wjeżdżamy, droga jest kiepskawa, asfalt słaby, trzęsie jak w shakerze, widoczność na górze średnia, więc widoków jak z pocztówek nie ma. Uskuteczniamy spacer po szczycie:
Jeszcze jeden gdzieś w połowie drogi
Robi się za ciepło na spacery, więc jedziemy do Bośni, plan jest mało ambitny - wodospady Kravica, Mostar i Sarajewo.
W międzyczasie przeżywamy ciąg dalszy kryzysu ładowarek. Andrzejowi pada druga, więc gogle maps nam wypada z nawigowania, na szczęście moja nawigacja jak na razie trzyma się dzielnie.
Nad wodospadami podejmuję próbę pozbycia się garmina zostawiając go w motocyklu ale jakoś nie wzbudził niczyjego zainteresowania i po powrocie nadal jestem szczęśliwą posiadaczką urządzenia ratującego nas od podróży old school style.
I mała Kravica, takie bośniackie próby wykończenia człowieka spacerem.
W międzyczasie robi się gorąco, więc z radością meldujemy się na starym mieście w Mostarze, z radością bo w starej zabudowie powinno być sporo cienia. Z tej radości zostawiam w kurtce przypiętej do moto telefon i portfel, na szczęście przy próbie kupienia wody orientuję się, że porzuciłam niezwykle istotną część dobytku i dość szybko po nie wracamy. Okazuje się, że one również nie miały wzięcia – albo nikt nie wpadł na to, że ktoś może takie rzeczy zostawiać.
Na moście jestem mimowolnym świadkiem turystycznego nietaktu, jakiś turysta zagaduje pana, który tam coś sprzedaje:
T: Co pan robił w czasie wojny?
S: Walczyłem
T: A po której stronie?
S – milczy
T: Bośniackiej czy Serbskiej?
S: Broniłem swojego i miasta i swojej rodziny.
Bardzo sprytnie
Ruszamy do Sarajewa:
Docieramy wieczorem, po ogarnięciu noclegu i siebie zostaje nam trochę czasu więc zaliczamy nocne zwiedzanie miasta.
Rano ruszamy do Tunelu wolności, pięć minut po wyjeździe pada moje navi (nie chce się włączyć). W muzeum oglądamy filmy z czasów wojny bośniacko serbskiej. Wrażenia są niesamowite, zupełnie inaczej wygląda wojna w blokowiskach niż rzezie z Wietnamu (moje ulubione od Czasu Apokalipsy).
To przypomina mi mój pierwszy raz na Bałkanach:
Tu już w środku muzeum, Tunelu zostało tylko ok.20metrów.
Później ruszamy na Durmitor, w związku z tym, że mamy małe opóźnienie, zmieniamy plany i górski spacerek przerzucamy na następny dzień a sami jedziemy trasą krajobrazową oglądać most na Tarze. Do granicy docieramy drogą, która stanowi wzór kompromisu między zwolennikami offu i asfaltu (lewy pas to off a prawy asfalt, można sobie wybrać, bo ruch jest raczej znikomy).
Po drodze zaliczamy kanion i tamę na Plivie.
Przejeżdżamy trasą przecinającą cały Durmitor (wg googla p14, wg reszty r14 czy jakoś tak) z niezwykle obiecującym początkiem trasy, gdzie prawie każdy zakręt jest w tunelu.
Po drodze trochę się gubimy, choć wg. Googla jest prosta i tylko jedna droga
W końcu docieramy do słynnego mostu, choć nie za bardzo słynnego, bo ja np. o nim nie słyszałam ale towarzysz twierdzi, że jestem ograniczona
Nocleg mamy zaplanowany w Żabljaku, więc po obiedzie wyruszamy jeszcze na spacer nad jezioro czarne i spać, żeby rano ruszyć na szlak, bo wbrew wcześniejszym obietnicom pogodynek grzeje i grzać ma
Bladym świtem o 8ej wyjeżdżamy na szlak. Wybraliśmy ambitnie – najwyższy szczyt w okolicy – Bobotov Kuk (ok.2500m).
Zapowiada się całkiem niewinnie, oznaczenie na szlaku wskazuje 2,5 godz w jedną stronę. Trochę niepokoi nas śnieg zalegający tu i ówdzie, ale powierzchnie nim pokryte są tak nieduże, że się nie zniechęcamy.
Punkt pierwszy do zaliczenia na szlaku to staw zielony wir, który niestety nie jest zielony tylko pokryty lodem. Po półtorej godzinie rozsiadamy się na jednym z kamieni, na który latem pewnie nie weszlibyśmy z braku lodu i robimy przerwę.
Po ok.20 minutach wracamy na szlak i robi się całkiem stromo. Pojawiają się łańcuchy, prawie pionowe ściany w dodatku coraz bardziej grzeje i jest coraz więcej śniegu…
Ale nie po to robiliśmy 2 tys km, żeby się poddać przy pierwszych zakłóceniach planu, na szczęście od śniegu wieje chłodnym wiatrem więc temperatura jest całkiem przyzwoita i powoli pniemy się do celu. W którymś momencie dostrzegamy grupę pościgową
Nie palą, więc suną zastraszającym tempem i doganiają nas przed szczytem, podczas jednej z przerw na fajkę. Trochę się zawstydziliśmy jak zobaczyliśmy, że przewodnik stada ma pod 60tkę i śmiga jak kozica
W Andrzeju odezwała się nawet ambicja ale szybko została przeze mnie stłamszona i odmówiłam podjęcia wyzwania. Niech chłopaki przecierają szlak. Co okazało się być bardzo rozsądnym posunięciem, bo jak przyszło do pokonywania ostatnich 200metrów (w pionie) po gołej prawie pionowej skale i zgubiliśmy szlak, głosy grupy przed nami podpowiedziały nam jak wejść na szczyt.
Zdjęć z najlepszej części wspinaczki nie ma, bo musiałam się kurczowo trzymać skał
Dumni i bladzi na górze zjedliśmy śniadanie mistrzów, zrobiłam parę pamiątkowych fotek i schodzimy. I tutaj zaczęły się schody, wleźć było łatwo – zejść znacznie gorzej, bo trzeba tyłem. Musiałam wyglądać dość żałośnie, bo jeszcze raz tyłek ocalił nam przewodnik sąsiedniego stada, który zresztą okazał się być przewodnikiem górskim – przygarnął nas do swojej grupki z czekanami i pomógł wybrać szlak do zejścia z najgorszej części góry.
Trochę niżej rozstajemy się z zaprzyjaźnioną już grupką pracowników albo fanów jakiegoś czarnogórskiego radia i zmierzamy w stronę motocykli innym szlakiem. Inny szlak okazał się być bardzo złym pomysłem, bo nie dość, ze znowu łańcuchy i wspinaczka to jeszcze trafiliśmy na sporą ścianę śniegu na winklu, nie wiadomo jak dużą, bo nie dało się tego zobaczyć a szlak pod nią ginął, więc musieliśmy zawrócić.
Zniechęceni wracamy na stary szlak, który zresztą też gdzieś gubimy. Przez te eksperymenty tracimy kolejne dwie godziny czasu. Kończy nam się woda, jest gorąco i w dodatku zaczynamy odczuwać opaleniznę, o możliwości pojawienia się której oczywiście nikt wcześniej nie pomyślał. W dodatku nogi mam całe poobijane od kamieni i trochę obdarte ze skóry.
Ostatnią godzinę szlaku pokonuję przegryzając śnieg i smarując nim wszystkie części ciała, które zaczęły już przybierać barwę świńskiego różu. Umęczeni docieramy w końcu do motocykli, przebieramy się i jedziemy do Kotoru.
Wieczorem nasza świeża opalenizna rozkwita w pełni, więc spędzamy wieczór na smarowaniu się jakimś środkiem, który w ogóle nie pomaga i testowaniu lokalnego piwa, które wydaje się być znacznie bardziej skuteczne. Zaczynam też negocjować przedłużenie pobytu z matką właścicielki, bo coś mi mówi, że założenie jutro kurtki będzie nie lada wyzwaniem.
Po bardzo ciężkiej nocy, rano zrywam się jakoś podejrzanie wcześnie i rześka, więc jedziemy do parku Lovcen. Czuję się nie najgorzej, jednak ruszam na półzdrapkę (ale w pełnym umundurowaniu, żeby żaden promyk słońca nie dopadł moich pokaleczonych odnóży) bo założenie dżinsów z ochraniaczami i wysokich butów mnie przerasta - największą płaszczyzną poparzeń są pokryte nogi.
Zaliczamy mauzoleum jakiegoś księcia poety
Później do miasteczka, które Andrzej gdzieś wynalazł ale nie sprawdził co to, a które okazuje się być prywatną własnością i nas do niego nie wpuszczają (sv. stefan się chyba nazywało). W międzyczasie wracają bóle czerwonoskórych, więc postanawiamy obniżyć temperaturę ciała w wodzie. Andrzeja rany są niewielkie więc się radośnie pluska a do mnie bardzo szybko dociera, że słona woda nie jest najlepszym sposobem na poparzona skórę.
Zwijamy się więc do domu, bo sól coraz bardziej daje mi się we znaki. Po drodze postanawiam skorzystać z metody babci na poparzenia i całe popołudnie okładam się kwaśnym mlekiem i siedzę w zacienionym ogródku. Budzą się też zakwasy po wczorajszym spacerze, więc jak tylko znowu mogę ruszać kończynami idziemy je rozchodzić a przy okazji podziwiać Kotor.
Wieczorna wycieczka po starym mieści pozwala nam zaoszczędzić 3 euro, bo opłaty za wstęp na twierdzę kotorską pobierają tylko do 19ej. Na murach twierdzy kotorskiej spotykamy pana, który robi sobie pompki na ruinach, co przypomina mi, że znalazłam się w nieco innym od naszego świecie.
Schodząc napotykamy mnóstwo kotów i grupę biwakowiczów, którzy rozbijają namioty przy murze.
Udaje mi się też w aptece kupić dobry środek na poparzenia, więc do domu wracamy w znacznie lepszej formie. Na miejscu, w bagażach tej podstępnej żmii, z którą wybrałam się w góry dostrzegam krem z filtrem, więc końcówka dnia przebiega nam na spożywaniu zimnych napojów okraszonych damskimi złośliwościami.
O poranku zwijamy się jak najwcześniej w trasę, żeby zrobić jak najwięcej kilometrów zanim zacznie się robić gorąco, w południe mamy być już w górach gdzie temperatury mieszczą się w skali akceptowalnej dla żywych istot dwunożnych.
Kilka kilometrów po przekroczeniu granicy słyszę wołanie o pomoc katalizatora, którym wyrżnęłam na nierównym asfalcie i uświadamiam sobie, przywołując z pamięci swój poprzedni pobyt w Albanii, że żarty się skończyły.
Parafrazując waleczne zawołanie:
THIS IS SHQIPËRIA!!!
No i weszliśmy w czarną serię zdarzeń na poważnie. Nigdzie nie przyjmują kart, więc ruszamy na polowanie na gotówkę. Bank znajduje się na środku zamkniętego z powodu remontu odcinka ulicy, więc żeby się do niego dostać muszę przedrałować 400m a jest już południe – znaczy gorąco. Później trzeba poczekać pod drzwiami aż ochrona ci otworzy. Spocona jak zwierz dostaję się w końcu do środka i dostaję kosza, bez paszportu nie wymienią mi pieniędzy, wracam do moto, przy okazji wynajdując tajny skrót, którym można podjechać prawie pod sam bank, okupiony niestety brzęczeniem kolektorów.
Przy próbie wyjazdu okazuje się, że remontują całą drogę którą mamy jechać więc zaliczamy pierwszego offa na bocznych ścieżkach, żeby wrócić na trasę.
Naszym celem są Góry Przeklęte. Do Boge docieramy po południu, niestety nie udaje mi się znaleźć po drodze żadnego transportu do Theth, więc postanawiamy zaryzykować podróż na własnych kołach.
Poważny błąd taktyczny. Droga ewidentnie nie jest przystosowana do naszych motocykli, pierwsze dwa km jeszcze znośnie ale później to już tylko wyczekiwanie na to co strzeli pierwsze. Klucząc ile wlezie, żeby uniknąć rozerwania opony, miski olejowej albo katalizatora, tempem spacerowym zmierzamy w kierunku mojej wyczekiwanej wioski.
W którymś momencie wystające skały się kończą, więc w radosnym poczuciu, że najgorsze już za nami czekam na Andrzeja, który został gdzieś w tyle.
Wypalam papierosa a jego nadal nie ma, zaniepokojona wybieram się na poszukiwania ale nagle słyszę jakiś hałas, spoglądam w jego kierunku a tu CBFa jedzie z wyłączonym silnikiem. Trochę przestraszona zastanawiam się co mógł rozwalić na 8u km, że nie da się odpalić i po co jedzie w stronę oddalającą go od cywilizacji. Próba zatrzymania zakończona na boku odwraca moją uwagę od tych rozważań. Podnosimy motka, szacujemy straty i pytam się co się stało a ten mi, że strasznie grzało mu po nogach to postanowił na chwilę wyłączyć silnik i z góry zjechać bez ogrzewania.
Dziękuję stwórcy za 4 lata z Witkiem, które uodporniły mnie na takie niedogodności i ruszamy dalej.
Tak się skupiam na omijaniu kamieni, że zapominam, że to jest w końcu normalna droga i na którymś winklu zaskakuje mnie samochód, udaje mi się go wyminąć ale już na prostej za łukiem, na piachu Zet zalicza swój pierwszy raz
Wykorzystuję okazję, żeby sprawdzić podwozie – okazuje się być jedynie lekko zdeformowane – twarda sztuka z tego motóra
Podjeżdża Andrzej, który zdążył już zaliczyć drugi upadek i stracić część klamki, pomaga mi pozbierać sprzęta i jedziemy dalej. Omijając przeszkody przypominam sobie, że assistance nie działa na bezdrożach i zastanawiam się jak to zakwalifikują (droga numer przecież ma). W końcu dojeżdżamy do przedmieści Theth, do centrum mamy jakieś 1,5km. Andrzejowi na widok tablicy na pensjonacie z napisem „Taxi Theth” puszczają nerwy i odmawia dalszej jazdy. Wiem, że on też miał swój pierwszy raz, więc nie pyszczę i potulnie zostawiam moto na bezpiecznym poboczu. Nieśmiałe przypomnienie, że mieliśmy zostać na noc i lepiej byłoby jednak znaleźć nocleg bliżej centrum spotyka się ze stanowczą odmową. Postanowiłam dać mu trochę czasu na ochłonięcie, pewna, że jak zobaczy dolinę to się wyluzuje i może nawet w góry z rana pójdziemy…. Tak sobie marząc szłam w kierunku celów minimum – czyli Kulli i wodospadu Grunas. Dolina jest naprawdę piękna, taka zupełnie nie albańska:
Kulla to wieża dla mężczyzn ukrywających się przed albańską vendettą, zastanawiam się czy na jakiś czas sama nie powinnam się tu ukryć, bo mina kolegi sugeruje żądzę krwi, zwalam winę na upały i raźno pomykamy dalej.
Andrzej się jednak nie wyluzował, pomstując przypomniał sobie, że na jutro zapowiadają deszcze – dlatego tak się spieszyliśmy, żeby dotrzeć do Theth dzisiaj i uznał, że po błocie to stąd nie wyjedziemy i że musimy koniecznie opuścić to miejsce w tym samym dniu.
Nawet wodospad z tęczą nie poprawia mu humoru a przecież lubi wodospady.
Wracamy więc. Po drodze znajdujemy jeszcze mini kanion.
Nieopatrznie bąknęłam coś o tym, że go uprzedzałam, że to ciężka trasa (w zdaniu wielokrotnie złożonym - błąd taktyczny, to wcale nie poprawiło sytuacji) ale widziałam, że trzeba się pogodzić z faktem, że nie zostaniemy Machanie planem szlaków przed nosem nie pomogło, perspektywa browarka z widokiem na ośnieżone szczyty też nie wzbudziła ciepłych uczuć, przywołanie faktu, że w ostateczności możemy poczekać aż droga wyschnie też nie pomogło. Mądry człowiek powinien wiedzieć kiedy złożyć broń, więc ze łzami w oczach pożegnałam perspektywę bliższego zapoznania się z okolicą i zadowoliłam 3 godzinną wędrówką, którą już mieliśmy za sobą.
Jeszcze kilka zdjęć:
Wyjeżdżamy cali i zdrowi, na parkingu z widokiem na asfalt Andrzej przeprasza swoje moto za to co mu zrobił…
Dokonuję oględzin Zeta – wygląda jak nowy, martwię się trochę o katalizator, bo jest najbardziej wysuniętą w dół częścią, zaglądam, nic nie cieknie, po zrobieniu kawałka po asfalcie stwierdzam, że dźwięków podejrzanych też nie wydaje, więc raźno ruszamy w kierunku Szkodry szukać noclegów.
Załapuję się na jeszcze jedną chwilę grozy, bo zapomniałam, że asfalt w tym kraju nie daje żadnej pewności i zaliczam uślizg koła na jakimś gruzie.
Trafiamy do hostelu w centrum miasta, gdzie niezwykle uprzejma obsługa organizuje nam parking dla motocykli w zaprzyjaźnionym domu, bo sami nie mają, rozbijamy obóz sącząc powitalne piwko, które pani przyniosła nam do pokoju. Przeprowadzam krótką konsultację z Gregorym ale wifi jest bardzo słabe, więc zadowalam się informacją, że jakby co to z uszkodzonym katalizatorem można jeździć i idziemy rzucić okiem na miasto.
Plus tej wyprawy jest taki, że towarzysz rezygnuje z albańskich tras i zgadza się ze mną, że trzeba skupić się na miejscach. Wyraża też uznanie dla dotychczas bojkotowanego pomysłu przepłynięcia promem po jeziorze Komani. Nękana wyrzutami sumienia wspominam na wszelki wypadek, że tam też jest mały kawałek offu, ale może już naprawili i że na pewno nie jest taki jak w Theth.
Niestety promy wypływają tylko o 9ej rano, więc jesteśmy zmuszeni ustawić budziki na 5:30 i wcześniej iść spać.
Do przystani promowej docieramy drogą asfaltową, kiepską, ale jednak z widocznymi śladami asfaltu, na końcu rzeczywiście kawałek ponad 1km drogi gruntowej ale jakości porównywalnej ze sporą częścią tej, którą dotarliśmy. Przed samym tunelem prowadzącym do przystani zatrzymuje nas jakiś człowiek z pytaniem czy mamy rezerwację, bo jak nie to mamy kupić bilety. Trochę zdezorientowana wyciągam 40 euro, bo nie śpię od 5ej a on ma w ręku bilety. Waham się trochę ale dochodzę do wniosku, że to w końcu jest Albania, więc nie powinien mnie dziwić brak budki kasowej. Na prom docieramy parę minut przed czasem, lokujemy motocykle, bo prom za bardzo do ich transportu przygotowany nie jest. Przy okazji znajduję kolejne zastosowanie dla linki rowerowej – tym razem chroni sąsiedni samochód przez atakiem Zeta w razie zawirowań na pokładzie.
Najbliższe 3,5 godziny spędzamy podziwiając widoki.
Wieje wiaterek, jest chłodnawo, jednym słowem szaleństwo. Andrzej nabiera już dystansu do wydarzeń z dnia poprzedniego, przyznaje nawet, ze pamięta, że go uprzedzałam, że bardzo zła droga ale on wtedy sobie wyobrażał, że to będzie jak dzisiejszy „asfalt”. Ucinam sobie nawet drzemkę na pokładzie, która skutkuje kolejnym oparzeniem kawałka kończyn dolnych.
Z promu jedziemy już nad morze. Trafiamy na jakąś nowiutką drogę wzdłuż gór, jedziemy bez pośpiechu, bo Albańczycy nawet poboczy nowych dróg nie zabezpieczają siatkami, więc na każdym zakręcie leży sporo drobnego gruzu. Gdzieś nad rzeką Drin zatrzymujemy się na obiad a później już prosto do celu, do którego mamy jeszcze ponad 150km.
Niestety temperatury znowu osiągają poziomy 30 stopni +, stopka Ziutka wtapia się w asfalt, a ciężki to on przecież nie jest. Zaczynam na moto i okolice patrzeć z nienawiścią. Decydujemy się na jazdę autostradą, licząc na odrobinę wiatru we włosach albo chociaż możliwość otwarcia szybki w kasku, bo na normalnych drogach kończy się to piaskiem w zębach i oczach. Autostrada przez większość trasy ma ograniczenia do 90 a nawet 60 w tunelach, choć tam akurat jest fajnie, więc się nie spieszymy, żeby z nich wyjeżdżać. Upały dają mi się we znaki tak, że zaczynają puchnąć mi nogi i buty motocyklowe stają się za małe.
Dojeżdżamy do Durres, lokujemy się w pensjonacie, w którym pani ma nawet deseczki dla motocykli pod stopkę. Zeus Złośliwy dobiera się tym razem do moich kufrów. Żeby je zdjąć, staczam walkę z opornymi przyciskami, ze łzami w oczach patrząc jak kolega swoje z hondy ściąga jakby nigdy nic.
Na plażę idziemy dopiero wieczorem ale jest bardzo marna więc robimy spacer do centrum podziwiać życie nocne.
Wracając przechodzimy koło knajpy z logiem Harleya, Andrzej zagląda do środka w poszukiwaniu Albańskich motocyklistów ale ich nie ma, jest za to sklep motocyklowy. Zamknięty, ale jest. Po krótkiej wymianie zdań z kelnerem znajduję właściciela i próbuję mu wytłumaczyć, że potrzebuję paska ochronnego na cywilne buty, żeby sprzęgło nie zniszczyło mi jedynej pary w jakiej jeszcze mogę się poruszać. Niestety z nazw części po angielsku znam tylko alternator
W końcu jakoś się udaje, okazuje się, że pan nawet takie cudo ma, w rozmiarze raczej męskim, ale jest, więc biorę. Od jutra żadnego motocyklowego kalosza nie zakładam.
Wyjeżdżamy tradycyjnie bladym świtem, zanim zrobi się gorąco, pogodynka zapowiada znowu 30stopni. Plan dnia to kanion Osumi w południe, żeby przeczekać najgorsze, trochę offu i Ksamil nad morzem jońskim.
Po drodze zatrzymujemy się na popas w mieście Berat, rzucamy okiem ale jest już bardzo gorąco, więc zwijamy się, żeby posiedzieć w cieniu skał.
Spotykamy niecodziennej konstrukcji most:
Przejeżdżamy wzdłuż kanionu, bo na samym końcu jest zejście do niego a ponoć można się kawałek dołem przespacerować. Schodzimy, ale najwyraźniej jeszcze jest pora deszczowa, bo spacer wykonujemy przez 200m i dalej już musielibyśmy brodzić po rwącej rzece, więc rezygnujemy i idziemy poszukać innego zejścia.
Jak docieramy do motocykli zaczyna grzmieć jakby miała być burza i pojawiają się pierwsze krople deszczu. Znajdujemy jeszcze jedno miejsce, które wygląda na zejście ale okazuje się być zjazdem do mostu.
Kropi coraz bardziej, więc rezygnujemy z dalszych poszukiwań, przebieramy się w ciuchy robocze i ruszamy na wybrzeże. Zgodnie z przewidywaniami docieramy do końca asfaltu, niestety początek to poważne roboty drogowe i cały widoczny kawałek drogi wygląda jak piaskownica. Pada już dosyć mocno, więc wchodzimy do opuszczonego domu założyć przeciw deszczówki, po krótkiej naradzie odpuszczamy skrót offem, bo jest poważne ryzyko, że na błocie oponki szosowe daleko nas nie zawiozą, poza tym Andrzej ma jakiś zadawniony uraz do braku asfaltu
No i dopada nas burza, asfalt już nie jest asfaltem tylko pokrytą ukrytymi pod wodą pułapkami nawierzchnią, a jak woda akurat nie stoi to zalaną błotem spływającym z poboczy. Wracamy do Berat, tam to woda sobie stoi w najlepsze i jesteśmy już podlewani z góry przez Zeusa, z dołu przez własne motocykle i z boków przez każdy przejeżdżający samochód.
Ulewa kończy się po jakiejś godzinie może dwóch, stajemy na stacji przemoczeni i zmarznięci na kawkę. Pani robi nam kawę z mlekiem wyjętym chyba z zamrażarki, bo jest ledwo ciepła. Przed nami jeszcze 200km więc uznajemy, że najlepiej będzie schnąć po drodze. Jak na złość, drugą parę rękawiczek upchnęłam Bóg wie gdzie i musze jechać w tych przemoczonych, więc po jakichś dwóch godzinach jak docieramy do Gijokastry moje dłonie wyglądają jak po pracowitej dniówce przy zlewie. Robimy sobie przerwę na stacji, a ja walczę z pokusą oprowadzenia Andrzeja po zamku.
Przy okazji odnotowuję, że wzbudzamy spore zainteresowanie, zdejmuję przeciwdeszczówki, uznając, że to pewnie one są przyczyną, bo jest już całkiem ciepło.
Niezwykle uroczą górską drogą z asfaltem docieramy do Ksamil. Załapujemy się nawet na zachód słońca nad morzem jońskim.
Pokonujemy z pomocą miejscowych trudności ze znalezieniem zarezerwowanych noclegów, właściciel domu okazuje się nie znać angielskiego, ale za to posługuje się google translatorem. Muszę się nieźle nakombinować, żeby po wklepaniu przeze mnie zdania nie miał głupiej miny, pewnie nigdy nie poznam interpretacji googla zdania „chciałbym dzisiaj zapłacić, bo rano wyjeżdżamy”. Staczam kolejną batalię z kuframi, w których ewidentnie szwankują zamki i trzeba się nieźle nagimnastykować, teraz już pojawiają się dodatkowo problemy z otwarciem
Zjadamy kolację w nadmorskiej knajpie i wracamy do domu, podziwiać w miasteczku nie ma czego, bo po pierwsze to typowa miejscowość turystyczna a po drugie już tu byłam
Tradycyjnie już, wcześniej idziemy spać, żeby pierwsze kilometry zrobić w ludzkich temperaturach.
Rano przekonujemy się, że w tej okolicy nie ma ludzkich temperatur. Idziemy zrobić poranną kawę nad morze i zbieramy się do Grecji.
Pakujemy motki, żegnamy się z gospodarzem, który na dole już popija kawkę ze znajomymi. Jednego z nich przyłapuję jak robi mi zdjęcie, jak męczę się z kuframi, bo nadal szwankują im zapięcia. W drodze późniejszych analiz dochodzę do wniosku, że rzadko widują tu takie motocykle a kobiet na motocyklach to chyba wcale.
O 9ej jest już niemiłosiernie gorąco, porzucam koncepcję zwiedzania Butrintu, bo nie ma czym oddychać. W dodatku okazuje się, że prom jest w remoncie, więc znowu musimy jechać okrężną drogą. Celem na dzisiaj są podnóża Olimpu ale jedziemy trochę dłuższą trasą, żeby zahaczyć o Meteory.
Na ostatnich kilometrach odnotowuję, że Albania od mojego ostatniego pobytu bardzo się zmieniła, bunkry gdzieś poukrywali, znormalizowali ronda ale kierunkowskazów nadal nikt nie używa. Ja też zresztą zaprzestałam, bo po co, jak nikt na nie nie zwraca uwagi.
Na przejściu granicznym spotykam bardzo miła celniczkę, która lubi kobiety na motocyklach i mnie odprawia a Andrzeja odsyła do Policji u której odprawiają się wszyscy
W Grecji miałam nadzieję odpocząć chociaż od ciągłego trzęsienia i piachu ale przeżywam wielkie rozczarowanie. Od Albanii różni ją tylko trochę więcej asfaltu, syf ten sam, gorąco jak cholera, żyć się nie da
Dojeżdżamy do meteorów, temperatury diagnozuję na okolice 40 stopni (nie mamy termometru), funkcje życiowe w moim organizmie zaczynają powoli zanikać.
Spędzamy tam jakąś godzinę i postanawiamy się ewakuować, bo nie jestem w stanie wykrzesać z siebie entuzjazmu. Do Litochoro – naszej bazy wypadowej na Olimp docieramy bardzo wcześnie. Meldujemy się w noclegowni, która wygląda jak nasze ośrodki wczasów wypoczynkowych z PRL. Andrzej domaga się zwiedzania okolic ale odmawiam. Jest za gorąco, czuję się jakbym przez ostatnie 3 dni wydobywała diamenty w afrykańskiej kopalni, więc wrzucam się pod prysznic i zasiadam na balkonie przeglądać zasoby internetu i wydłubywać piasek z zębów, czekając aż Andrzej dostarczy zakupy. Jutro planujemy wspinaczkę ale w związku z tym, że to trasa na jakieś 12 godzin, musimy wyjechać bardzo wcześnie (do szlaku mamy jakieś 20km).
Rano budzę się znowu cała opuchnięta i zdrętwiała ale jak trza to trza, zaspaliśmy trochę więc mamy już godzinę opóźnienia. Zwlekam się z wyra, pakuję ubrania do chodzenia i wyjeżdżamy. Na szlak wchodzimy o 9ej, oprócz podłego samopoczucia - widoków na katastrofę żadnych. Pierwsza część szlaku prowadzi przez las więc idzie się dość dobrze.
Po drodze mijają nas muły z pasażerami, zaczynamy żałować, że nie wypłaciliśmy żadnej gotówki, byłby mały skrócik
Później wychodzimy na odsłonięty teren i już nie jest tak uroczo, bo znowu grzeje. Nieludzko mokrzy docieramy do schroniska na wysokości ok 2100mnpm, rozkładamy się celem spożycia śniadania i przesuszenia ubrań. Karząca ręka Zeusa jednak czuwa, w ciągu kilku minut otaczają nas chmury, z niepokojem spoglądamy na szczyty, których nie widać ale zostało nam już tylko 800m w górę więc postanawiamy spróbować.
Grecy niestety dość niefrasobliwie podchodzą do oznaczenia szlaków, więc ciągle spotykamy jakieś zagubione dusze, które wybrały złą drogę, ale dzięki nim my trzymamy się trasy, mniej więcej, bo też ze dwa razy musimy wracać. Na jakichś 2200m spotykamy pierwsze śniegi ale to już przećwiczyliśmy w Czarnogórze, więc nie robią na nas wrażenia. Martwi nas za to brak widoków, bo wszędzie są chmury. Zaczyna się fragment trasy składający się głownie z osypujących się kamieni, więc trzeba patrzeć raczej pod nogi niż przed siebie a to kończy się oczywiście znalezieniem własnej drogi na górę i koniecznością powrotu na stary szlak, bo moja trasa nie jest najlepszym wyborem.
Szczytów nadal nie widać. Mieliśmy wchodzić na najwyższy, teraz martwimy się już czy wejdziemy na którykolwiek, trochę wieje wiatr, więc cały czas mamy nadzieję, że widoczność się poprawi. Na wysokości ok.2500m docieramy do skrzyżowania szlaków na dwa różne szczyty. Niestety widoczność jest na jakieś 20 metrów, zrobiło się bardzo zimno. Zapowiadali 30 stopni, więc jesteśmy zupełnie nieprzygotowani odzieżowo. Chwilę dumamy pod tablicą ze szlakami ale dochodzimy do wniosku, że wyczerpaliśmy nasz limit fuksa i wspinaczka po skałach w takich warunkach to nie jest dobry pomysł, zwłaszcza, ze szlaków nie widać a jest już 14a.
Umacniając się wzajemnie w poczuciu, że podjęliśmy właściwą decyzję schodzimy na dół, ale niesmak pozostał. Napotykamy też ślady rodaków
W drodze powrotnej idziemy na obiad w atrakcyjniejszej ponoć dzielnicy Litochoro ale szału nie ma, parę budynków tylko jakby mniej smutnych, niż w tej, w której mamy nocleg.
Wieczorem Andrzej rusza zażyć kąpieli w morzu egejskim ale plaża również jest kiepska, więc z głębokim przekonaniem, że nie mamy tu już na co liczyć postanawiamy wyruszyć jutro z rana do Macedonii.
Rano ledwo wstaję z łóżka, mam takie zakwasy, że poruszam się jak przedstawiciel ministerstwa głupich kroków z Monty Pythona. Ale konsekwentnie pakuję graty ciesząc się, że na dworze jeszcze można oddychać i ruszamy w stronę Macedonii.
Na przejściu granicznym spotykamy pierwszą kobietę na motocyklu (prawdopodobnie, są od nas dość daleko) – nie zaprzyjaźniamy się, bo jadą w przeciwną stronę a upał już dawno przekroczył 30 stopni.
Olimpijska porażka złamała we mnie ducha bojowego zupełnie, niechętnie wyłazimy z cienia i ruszamy w drogę licząc na pluskanie w jeziorze ochrydzkim i zyskanie jakichś jaśniejszych perspektyw na przyszłość.
No i kilkadziesiąt kilometrów dalej, Bałkany wbijają mi ostatni gwóźdź do trumny.
Przejeżdżamy przez jakieś miasto w tempie w okolicy 30km/h, nagle patrzę a jakieś 2m przede mną CBFa stoi. Ledwo wcisnęłam hamulec a już przywaliłam Andrzejowi w kufer. Przejechałam jeszcze kilka metrów w szoku, odwracam się a CBFa leży i Andrzej z jakimś tubylcem ją podnoszą.
Zawróciłam, zjechaliśmy na parking oszacować straty. Ziutek stracił kawałek owiewki, CBF zdobyła nowe rysy i skrzywiła pedał hamulca. Jeździć oba jeżdżą bez problemów, więc zwijamy się z miejsca zbrodni dochodząc do wniosku, że najwyższy czas odpocząć.
W którymś momencie google wciągają nas w jakąś wiejską drogę, dojeżdżamy do budki ze szlabanem i panem, który każe nam wracać. Jest tak gorąco, że znowu prawie przysypiam, ale nawet nie ma gdzie stanąć. Znajduję w końcu jakiś zacieniony parking i zjeżdżam, bo czuję, że nerwy mi już puszczają. Zeszłam z moto, zdjęłam kurtkę i zaczęłam płakać jak bóbr, próbując dojść do tego co się stało.
Poszerzyłam też horyzonty językowe Andrzeja o wiele nowych związków wyrazowych ze słownika wulgaryzmów, które wyrażały moją opinię o koncepcji pojechania do ciepłych krajów.
W końcu docieramy do Ochrydu z mocnym postanowieniem utopienia smutków w tradycyjny polski sposób.
Połowicznie nam się to udaje, bo już po drugim piwie mamy taką banię, że zaczynamy dostrzegać zabawne strony tej sytuacji. Następne na wszelki wypadek postanawiamy zrobić w przydomowym ogródku, słusznie jak się okazuje, bo trzecie zwala nas z nóg i zamiast polować na żółwie zalegamy w łóżkach.
Wstajemy wieczorem i postanawiamy kontynuować libację alkoholową a przy okazji zwiedzić miasto.
Podczas naszej drzemki padał deszcz więc warunki atmosferyczne są sprzyjające a Ochryd jest całkiem przyjemną miejscówką. Po zjedzeniu kolacji zwiedzamy miasto
i ruszamy kupić coś mocniejszego niż piwo, żeby przy drinku zweryfikować dalsze plany podróży, bo doszliśmy do wniosku, że trochę jednak przeszarżowaliśmy i czas spuścić trochę z tonu.
I tu spotyka nas niespodzianka, alkohol w sklepach sprzedają tylko do 21ej.
Na szczęście jakaś miła pani w małym sklepiku widząc naszą desperację sprzedaje nam rakiję spod lady, więc wieczór jest uratowany. Planów co prawda nie ruszamy, ale wpadam na pomysł zgłoszenia zdarzenia w ubezpieczalni, dzięki czemu naprawimy straty z ostatnich 10dni.
Pod koniec dnia rozumiem już jak mieszkańcom byłej Jugosławii udało się tyle przeżyć i zachować pogodę ducha – rakija, choć smakuje jak paliwo lotnicze ma działanie lecznicze na wszystkie dolegliwości (to pewnie głównie efekt zaskoczenia, że można po tym przeżyć).
Rano, z wypracowanym poczuciem, że spotkały nas już wszystkie złe rzeczy, które mogą się przytrafić i gorzej nie będzie jedziemy na północ Macedonii
Głównym celem jest Kanion Matka, sztucznie stworzony przez Macedończyków w latach 30ych, internet pełen jest zachwytów nad tym miejscem i roztacza widoki ciekawych wędrówek po okolicy. Po drodze natykamy się jeszcze na park Mavrowo, więc zbaczamy trochę z trasy, ale nie bardzo mamy czas na zgłębianie zakątków więc spędzamy godzinkę nad jeziorem i ruszamy dalej.
Koło południa docieramy do celu, temperatura na oko 35stopni. Motociuszki przypinamy do motocykli i ruszamy. Plan był taki, że przepłyniemy się łódką ale po dojściu nad jezioro żadnych łódek nie widać. Andrzej podsłuchuje gdzieś, że pływają tylko w weekendy, więc postanawiamy przejść się wzdłuż Kanionu, żeby dotrzeć do jaskini przy jego końcu. Po drodze mijamy jakąś mapkę, pewnie ze szlakami ale rozczarowani brakiem łódek nie zwracamy na nią uwagi, poza tym jest upał więc rezygnujemy ze zwiedzania wszystkiego, co wiązałoby się ze wspinaczką. Na pewniaka ruszamy z buta szlakiem wzdłuż Kanionu.
Po ponad godzinie, pokonując przeszkody na nieco zniszczonym szlaku, dochodzimy do jaskini, niestety jest po drugiej stronie wody, więc nie ma się do niej jak dostać. W międzyczasie okazuje się też, że coś jednak zostało źle podsłuchane – bo widzimy płynące dołem łódki.
Postanawiamy więc wrócić i zrobić dokładniejsze rozeznanie celem dopłynięcia do jaskini.
Po paru minutach marszu z nieba docierają do nas dziwne dźwięki, coraz głośniejsze i coraz bliżej, szybko rozszyfrowujemy je jako nadchodzącą burzę, przyspieszamy tempo, ale nic nam to nie daje. Dopada nas szatańska ulewa, przemoczeni do suchej nitki docieramy do jakiegoś skalnego załomu w pobliżu wejścia, żeby przeczekać ale niewiele nam to daje, mamy tak mokre ubrania, że trzęsiemy się z zimna, więc podejmujemy decyzję o przejściu jeszcze kilkudziesięciu metrów i rozbiciu się w restauracji celem przeczekania. Dostajemy chłodną kawę, średniej jakości obiad i nadal jest nam zimno, bo ubrania wcale nie schną.
Zdegustowani porzucamy koncepcję zwiedzania kanionu na łódce i postanawiamy udać się do Skopje.
Przy motocyklach poznajemy mroczną stroną zostawiania rzeczy na pojazdach. Kurtki są przemoczone, ja w dodatku zostawiłam otwarty kask więc w środku kasku też mam mokro. Jest zimno, więc jazda na zdrapkę to mało zachęcająca perspektywa. Zakładam więc przeciwdeszczówkę w rzadko spotykanej kombinacji – mianowicie pod ubrania i tak dziwacznie wystrojona ruszam do Skopje.
Kiedy docieramy do pensjonatu dziwnie trochę na nas patrzą, ale kurtka zdążyła przeschnąć.
Popołudnie mija nam na suszeniu ubrań. Wieczorem, kiedy temperatura przybiera akceptowalny poziom ruszamy zwiedzać miasto.
W Skopje rzuca się w oczy wielki krzyż, podejrzewany o bycie największym na świecie i mnóstwo pomników. Meczety i cerkwie nie różnią się za bardzo tym co oglądaliśmy w pozostałych krajach, więc skupiamy się na znalezieniu atrakcyjnego dostawcy alkoholu.
I znajdujemy, knajpę z własnym browarem o nazwie Old town brewery, bardzo dobre piwo (choć raczej niezbyt tanie) i ciekawy wystrój, poza tym raczą ludzi muzyką na żywo ale przed występem się zmyliśmy, więc tej atrakcji nie ocenię.
Kolację postanawiamy zjeść w jakiejś mało turystycznej knajpie, tracimy trochę czasu na poszukiwania, bo zapomnieliśmy gdzie jesteśmy i w tych miejscach dla lokalsów nie ma albo alkoholu albo toalet albo obu tych rzeczy na raz. Rezygnujemy więc z testowania niszowych miejsc na konto zdobycia dwóch ostatnich.
O poranku wypijamy trzy kawy, z nadzieją obserwujemy zachmurzone niebo i ruszamy do Kosowa.
Najpierw jednak jedziemy oglądać kamienne lalki w Kuklicy. Po drodze spotykamy zadziwiająco dużą ilość progów hamujących, nie oznaczonych w żaden sposób, więc pokonanie poszczególnych odcinków jest sygnalizowane głośnymi dźwiękami z dołu. Próbuję też rozjechać stado kóz, które nagle pojawia się za zakrętem – na szczęście bez skutków ubocznych.
Kuklice trochę nas rozczarowują, wygląda to jakby się komuś betoniarka przewróciła, ale nie opieramy się pokusie i wspinamy się trochę celem uzyskania większej panoramy, narażając się przy okazji na utratę uzębienia, bo powierzchnia jest bardzo sypka a buty motocyklowe mają słabą przyczepność.
No i czas na Kosowo:)
Pierwsze co nas tam uderza to manifestowanie przywiązania do Albanii, wszędzie wiszą czerwone flagi, ich własna nie cieszy się takim powodzeniem, drugie, to że mapy googla offline nie działają w Kosowie, Garmin na szczęście tak.
Kosowo jest super od pierwszego starcia, jak tylko przekraczamy granicę, wjeżdżamy w góry do parku narodowego Male i Sharit i temperatura spada do 20 stopni, a góry są wszędzie, przez 2 dni, które tam spędziliśmy góry były zawsze w zasięgu wzroku.
Na przełęczy spotykamy polskich żołnierzy z KFOR(nie sądziłam, że jeszcze tam siedzimy), zamieniamy z nimi parę zdań na temat wydostania się z Kosowa do Serbii, bo krążą plotki że możemy mieć problemy na granicy, ale jacyś tacy niezorientowani są, więc przekazujemy pozdrowienia dla rodziny z Będzina (sąsiedzi Sosnowca) i ruszamy dalej.
Po południu docieramy do Prizren, najładniejszego ponoć miasta w Kosowie. Znowu staczam walkę z kuframi, zaczynając żywić poważne obawy, że kiedyś (i to bardzo bliskim kiedyś) nie uda się ich otworzyć. Próbując dostać się do olejarki, odkrywam, że zamek pod siedzeniem jest bardzo zapiaszczony i ledwo wsadzam do niego klucz, zaczynam więc podejrzewać, że może to nie do końca jest wina Givi, że te kufry takie oporne się jakieś zrobiły.
Wrzucam je pod prysznic, zalewam zamki olejem z oliwiarki i idziemy na miacho.
Dekujemy się w knajpie z punktem obserwacyjnym na kampanię wyborczą (w najbliższy weekend mają wybory parlamentarne) i postanawiam zmienić nasze kosowskie plany wycieczkowe na bardziej historyczno-polityczne.
Zakwaterowanie mamy prawie 5km od centrum, bo ceny noclegów w tym terminie w Prizren są jakieś mało przyjazne (pewnie przez tą kampanię), więc zmywamy się dość wcześnie, choć nie na tyle, żeby uniknąć walki w korkach. Na parkingu spotyka nas małe zaskoczenie, ktoś przestawił mi moto, żeby zrobić miejsce dla swojego samochodu i ledwo wyjeżdżamy, bo motki są otoczone z każdej strony. Mój alarm okazuje się być mocno bezużyteczny
Następnego dnia ruszamy do Prisztiny i Mitrovicy.
W Prisztinie mimo usilnych poszukiwań nie udaje nam się znaleźć nic fajnego, taki kosowski Bytom tylko trochę większe, nawet Newborn’a poprzewracali…
Przy wyjeździe Andrzej zapuszcza awaryjne i zjeżdża na stację. ABS mu się włącza bez wciskania klamki hamulca, na normalnej suchej drodze. Oglądamy CBF z każdej strony ale nie znajdujemy nic podejrzanego. Wpadam na genialny w swej prostocie pomysł, żeby zajechać na myjnię, bo piasek w zębach to nic miłego ale nie wiadomo czy do hamulców też go nie nalazło. Ruszamy więc na poszukiwanie myjni, co nie jest łatwe, bo myjnie są wszędzie ale pozamykane. W końcu się udaje.
Przed:
W trakcie:
Po wszystkim nie poznałam Ziutka….
Ruszamy więc do Mitrovicy, najciekawszej chyba miejscówki - miasta, które żyje w dwóch światach połączonych mostami – z czego jeden, zbudowany przez siły KFOR, nazywany jest o ironio – mostem pokoju.
Muszę przyznać, że konflikt zagłębiowsko-śląski nigdy nie wspiął się na takie wyżyny.
Jedna część Mitrovicy jest kosowska (albo albańska, nadal nie jestem pewna) druga serbska. Ta pierwsza jest normalna, widać, że miasto się odbudowuje, bo przeżyło parę trudnych chwil, więc większość budynków jest nowa, UE sponsoruje remont mostu i deptaka nad rzeką, w jego okolicy wrą prace budowlane. Postanawiamy skorzystać z tego, że akurat na moście nie ma żadnych blokad i przechodzimy do serbskiego przyczółka w środku Kosowa. Wszędzie jest pełno samochodów KFOR, znaczy coś się dzieje
Zaraz za mostem spotykamy wiec wyborczy z pokazem pieśni i tańca, nie zatrzymujemy się tam na długo, bo nic nie rozumiemy, idziemy więc dalej podziwiając lokalny koloryt.
Ta część jest w znacznie gorszym stanie, chyba Serbowie nie wysyłają funduszy na remont. Najlepsze są oznaki niepogodzenia z istnieniem Kosowa. Próbujemy kupić fajki ale euro przyjąć nie chcą (choć jest oficjalną walutą Kosowa i w normalnej Serbii też często przyjmują) i domagają się dinarów - nie walczymy o swoje prawa, bo długo nie zagrzejemy tu miejsca. Podziwiamy samochody bez rejestracji, bo ci, którym system narzucił kosowskie blachy po prostu je zdejmują i jeżdżą bez, rejestracje mają tylko te z oznaczeniem serbskim.
„Wracamy” do Kosowa:
Podczas obiadu podejmujemy decyzję, że jednak spróbujemy przedostać się przez granicę kosowsko-serbską, żeby zweryfikować dane od podróżników internetowych a jak będą na nas buczeć, to zawrócimy i pojedziemy na noc do Peji a jutro do Serbii wjedziemy od strony Czarnogóry. Zawsze to jakieś ciekawe doświadczenie.
Garmin okazuje się być bardziej otwarty niż google i bez oporów przeprowadza nas przez najbliższą granicę. Mamy mały problem z paliwem, bo nigdzie nie przyjmują kart, nie ma bankomatów a w kieszeni mamy po ok.10 euro. W końcu zalewamy za resztkę pieniędzy z nadzieją, że jednak nas nie zawrócą, bo mogłoby nie starczyć paliwa na powrót do Mitrovicy.
Kosowscy celnicy i milicjanci są bardzo mili, odprawa idzie sprawnie. Ruszamy więc z niepokojem do posterunków serbskich. A tu niespodzianka. Nie ma.
Że celników nie będzie to nawet podejrzewałam, bo w końcu nie ma żadnej granicy, ale żeby nawet policji??? Kolejny dowód na to, że nie wolno wierzyć internetom i to nie tylko w zakresie prognozy pogody.
Tego się za bardzo nie spodziewaliśmy, bo przecież cały czas pod górę od dwóch tygodni mamy i nie mamy żadnych planów na dłuższe zwiedzanie Serbii, więc ruszamy na Belgrad, bo południe zaliczałam w zeszłym roku przy okazji festiwalu trąbkowego.
Jedziemy jakąś fajną zacienioną trasą, piasku na ulicach, a więc również w oczach i zębach nie ma. Jestem prawie gotowa wybaczyć Serbom ich imperialistyczne zapędy za możliwość otwarcia szybki.
Do Belgradu jest jednak kawałek, więc dojeżdżamy późnym wieczorem, na szczęście zanotowałam sobie wcześniej kilka adresów noclegowni i pierwsza do której podjeżdżamy ma wolny pokój i nawet przyjmuje płatność kartą. Właściciel namawia nas na śliwowicę ale dajemy mu kosza, nie będę się z agresorami bratać
Wieczorem przy piwku negocjujemy co by tu zrobić z jutrem, bo do domu już blisko a dopiero piątek. Udaje mi się namówić Andrzeja na pozostanie w Belgradzie na cały dzień, żeby w niedzielę już na strzała dojechać do domu (nie wiedzieć czemu upiera się, żebyśmy na 17ą byli na miejscu).
Sobota upływa nam na szlajaniu się po mieście. Kupuję sobie magnesik upamiętniający pełen porażek urlop:
Łazimy trochę bez celu, na szczęście pan Śliwowica dał nam mapkę.
Zwiedzamy w twierdzy wystawę narzędzi tortur i podziwiamy przez chwilę popisy bywalców pakerni.
Załapujemy się na ślub w cerkwi (znaczy zapowiada się ślub, nie chce nam się czekać, żeby to sprawdzić)
Zaliczamy imprezową uliczkę
I wybrzeże Dunaju
W niedzielę o 7ej wyjeżdżamy z Belgradu i wracamy (głównie autostradami) do Sosnowca. Pierwsze godziny upływają nam bez żadnych atrakcji. Oprócz jednej – mianowicie na bramkach autostrady dopada do mnie jakiś koleś i coś do mnie mówi, tłumaczę mu, że nic nie słyszę, bo mam słuchawki w uszach a ten zaczyna się rozbierać Trochę skonsternowana, ale jednak zaciekawiona, próbuję dociec o co mu chodzi a ten mi demonstruje koszulkę z jakimś bike-clubem i tatuaże godne Hells Angels. Wtedy mi ulżyło, więc macham mu ręką i zmykam czym prędzej, tak na wszelki wypadek.
Żałuję tylko, że kolega tego nie widział, po tym nie śmiałby już nigdy nazwać mnie szurniętą laską.
Mijamy się z serbskim znajomym jeszcze później na trasie i nadal coś entuzjastycznie do mnie krzyczy ale wtedy to już zupełnie nic nie słyszę.
Na granicy spotyka nas małe zaskoczenie w postaci gigantycznej kolejki.
Na początku postanawiam bohatersko stać i czekać na swoją kolej, ale gorąco jest, więc długo to moje bohaterstwo się nie utrzymuje. Ściągam kask, żeby kierowcy w samochodach nie mieli wątpliwości, kto ma pierwszeństwo i zjeżdżam na bok a później w okolice początków odprawy.
Zadziałało, więc zajmuję miejscówkę jakieś dwa samochody za akurat odprawianym (żeby nie wnerwić celników) i czekam aż Andrzej dojedzie.
Przez następne 500 km „nuda, nic się nie dzieje proszę pana, nic (…) w ogóle brak akcji jest, nic się nie dzieje”.
Aż wreszcie, jakieś 200km od domu, wracamy do formy. Najpierw Andrzej odkrywa, że odpada mu tłumik (puścił spaw), później przed Żyliną jakiś ptak próbuje mnie upolować… Trochę mną zarzuciło jak dostałam w głowę, ale akcja została zakończona śmiercią napastnika (prawdopodobnie – zwłok nie szukano, ale szans na przeżycie to mu nie daję), kask bez uszkodzeń. Na koniec gdzieś w okolicach Żyliny dowiadujemy się, że dojazd do domu będzie trochę utrudniony, bo droga którą mieliśmy jechać jest zamknięta do 16ej. Robimy szybką kalkulację jakiegoś objazdu, ale stwierdzamy, że czasowo na to samo wyjdzie, więc rozkładamy się w krzakach i czekamy. O 18ej jesteśmy już w domu obiecując sobie, że nigdy więcej nasze koło na Bałkanach nie postanie.
Reakcja fauny domowej na powrót właścicielki:
W poniedziałek z radością wyruszam na etat, żeby odpocząć przed długim weekendem. Trzy dni spędzone w klimatyzowanych pomieszczeniach pozwalają mi zregenerować siły i w czwartek wyruszam na długi weekend do Pragi, gdzie wspominamy z kolegą jak cztery lata temu w sierpniu skasował w Chorwacji kilofazera, co zmusiło nas do zrewidowania planów poznawania Bałkanów, których zresztą mój Vtec nienawidził i regularnie to wyrażał poprzez próby ugotowania się. Kolejne trzy dni alkoholowej libacji podczas zwiedzania czeskich knajp pozwalają mi złapać dystans do ostatniej wycieczki i dopuszczam jednak możliwość powrotu w tamte okolice, jednak trochę wcześniej niż koniec maja.
Andrzej po podsumowaniu strat i wyceny z ubezpieczalni stwierdził, że wychodzi na to, że będą to najtańsze wakacje w jego życiu a przyszłoroczna Norwegia zapowiada się pod hasłem „sponsored by Bałkany 2017”.
Kosztowało nas to wszystko ok.3-3,5tys. na osobomotocykl, zrobiliśmy koło 6tys km, wnukom będzie co opowiadać
Teraz moto w serwisie czeka na nowe plastiki a ja na luzie rozpoczynam planowanie wakacyjnej wyprawy do kolejnej krainy deszczowców.
Optymizm jest błogosławieństwem niedoinformowanych.
-
- Posty: 13
- Rejestracja: ndz 11 gru 2016, 10:26
- Imię: Krzysztof
- województwo: mazowieckie
- Płeć: Mężczyzna
- Lokalizacja: Warszawa
Re: OLIMP 2017 czyli bałkańskie porażki.
Swietnie napisane,aż chce się czytać.
- artex67
- teksciarz
- Posty: 107
- Rejestracja: wt 07 maja 2013, 20:47
- Imię: Artur
- województwo: warmińsko-mazurskie
- Płeć: Mężczyzna
- Lokalizacja: Elbląg
Re: OLIMP 2017 czyli bałkańskie porażki.
Super wyprawa ! Piękne zdjęcia ! Gratulacje !!! za wyprawę i relacje...
-
- zadomowiony
- Posty: 91
- Rejestracja: sob 23 lut 2013, 13:06
- Imię: Cezary
- województwo: pomorskie
- Płeć: Mężczyzna
- Lokalizacja: Gdańsk
Re: OLIMP 2017 czyli bałkańskie porażki.
looooooooooooooooooooooooooooooooooooooooooooooooooooool
ale fotorelacja super - gratulację
ten nowy Zecik taki przewrotny ma charakter
ale fotorelacja super - gratulację
ten nowy Zecik taki przewrotny ma charakter
VFR 800 vtec '2006 >> VFR 1200 FD-A '2010
- figaro
- ostry klepacz
- Posty: 2639
- Rejestracja: czw 14 lut 2008, 21:40
- Imię: Tomasz
- województwo: pomorskie
- Płeć: Mężczyzna
- Lokalizacja: Trójmiasto; Rumia
Re: OLIMP 2017 czyli bałkańskie porażki.
Jagna, jesteś niesamowita.
Pióro masz lekkie, oko do zdjęć celne. Innymi słowy jeździj, fotografuj, opisuj a my będziemy czytać, oglądać i wzdychać.
Pióro masz lekkie, oko do zdjęć celne. Innymi słowy jeździj, fotografuj, opisuj a my będziemy czytać, oglądać i wzdychać.
Powyższy post wyraża jedynie opinię autora w dniu dzisiejszym. Nie może on służyć przeciwko niemu w dniu jutrzejszym, ani każdym innym następującym po tym terminie. Ponadto autor zastrzega sobie prawo zmiany poglądów, bez podawania przyczyny.
- jagna
- klepacz
- Posty: 665
- Rejestracja: pn 15 lip 2013, 18:17
- Imię: Agnieszka
- województwo: śląskie
- Płeć: Kobieta
Re: OLIMP 2017 czyli bałkańskie porażki.
Nie bardziej niż VFR'a, jeszcze żaden mi się nie oparł
Optymizm jest błogosławieństwem niedoinformowanych.
- G#R
- teksciarz
- Posty: 198
- Rejestracja: pn 05 wrz 2011, 21:24
- Imię: Piotr
- województwo: lubelskie
- Płeć: Mężczyzna
- Lokalizacja: Lublin
Re: OLIMP 2017 czyli bałkańskie porażki.
Jak z płatnościami kartą w tamtych rejonach?
- śliniak290
- klepacz
- Posty: 1842
- Rejestracja: pn 07 cze 2010, 09:41
- Imię: Wojciech
- województwo: mazowieckie
- Płeć: Mężczyzna
- Lokalizacja: Warszawa - Jelonki
Re: OLIMP 2017 czyli bałkańskie porażki.
No Jaguś jak zwykle super relacja z wycieczki
Gratuluję.
Gratuluję.
Najpierw naucz śmiać się z siebie , a potem śmiej się z innych !!!
- jagna
- klepacz
- Posty: 665
- Rejestracja: pn 15 lip 2013, 18:17
- Imię: Agnieszka
- województwo: śląskie
- Płeć: Kobieta
Re: OLIMP 2017 czyli bałkańskie porażki.
Kiepsko mniej lub bardziej. W większości krajów zapłacisz kartą na stacji (oprócz Albanii i Kosowa, tam chyba ani razu nam się nie udało), knajpy też raczej gotówka. Większe sklepy zazwyczaj przyjmują karty, w małych udało nam się tylko w Skopje płacić kartą, noclegi też raczej gotówka, w Grecji nawet w dużym ośrodku nie przyjmowali kartą.
Często, nawet jak mają swoją walutę przyjmują euro ale na jednej ze stacji w Albanii pan chciał tylko leki (ale to był wyjątek), przeliczniki mają dość uczciwe, nie takie złodziejskie jak u nas.
Optymizm jest błogosławieństwem niedoinformowanych.
- Klarkson
- pisarz
- Posty: 366
- Rejestracja: pn 06 lis 2006, 17:00
- Płeć: Mężczyzna
- Lokalizacja: Czestochowa
- Kontakt:
Re: OLIMP 2017 czyli bałkańskie porażki.
Idziesz na rekord w długości posta na tym forumie ! Na raz nie da rady hehe
Klarkson
- jagna
- klepacz
- Posty: 665
- Rejestracja: pn 15 lip 2013, 18:17
- Imię: Agnieszka
- województwo: śląskie
- Płeć: Kobieta
Re: OLIMP 2017 czyli bałkańskie porażki.
Powiedz tylko, kto śmie mi stać na drodze do rekordu, załatwię takiego posta, ze się nie pozbiera
Optymizm jest błogosławieństwem niedoinformowanych.
- antek
- pisarz
- Posty: 323
- Rejestracja: pt 15 sie 2014, 23:18
- Imię: Andrzej
- województwo: śląskie
- Płeć: Mężczyzna
- Lokalizacja: Jaworzno
Re: OLIMP 2017 czyli bałkańskie porażki.
Jagna gratulacje i po raz kolejny zazdroszczę wyprawy ,jesteś wielka
Jazda na motocyklu to najlepsza rzecz, jaką można robić w ubraniu…
- jagna
- klepacz
- Posty: 665
- Rejestracja: pn 15 lip 2013, 18:17
- Imię: Agnieszka
- województwo: śląskie
- Płeć: Kobieta
Re: OLIMP 2017 czyli bałkańskie porażki.
Jesteś pierwszą osobą, która "zazdrości", ostatnia nadzieja, że żądża przygód w narodzie jeszcze nie wymarła
Optymizm jest błogosławieństwem niedoinformowanych.
- Niron
- klepacz
- Posty: 658
- Rejestracja: ndz 08 lut 2015, 23:20
- województwo: lubelskie
- Płeć: Mężczyzna
- Lokalizacja: Siemień
Re: OLIMP 2017 czyli bałkańskie porażki.
graty wyjazdu, widoki niesamowite ja właśnie biorąc pod uwagę taką pogodę nie kupię czarnego moto widzisz vi-tec miał temp powietrza,a zeta niet i co wyszło z tym ABS-em w CBF po umyciu przeszło? bo info nie zauważyłem, widoków zazdroszczę, asfaltów i temp. raczej nie chyba najlepiej było by tam pojechać puszką z klima ,albo w kwietniu lub marcu
„If everything seems under control you’re just not going fast enough”
CB 500 -> CBR 600 F3 -> VFR 800 FI
CB 500 -> CBR 600 F3 -> VFR 800 FI
Kto jest online
Użytkownicy przeglądający to forum: Obecnie na forum nie ma żadnego zarejestrowanego użytkownika i 4 gości