ISLANDIA- trasa:
https://goo.gl/maps/4Uszga6PfP42
Przybijamy do brzegów Islandii we wtorek rano.
Jeszcze tylko okłamać celników(nie wolno wwozić żywności), przyjąć naklejkę na błotnik i w drogę
Przez pierwsze 40minut podziwiamy głównie mgłę, w której przebijamy się na krajową jedynkę, która ma być naszą ulubioną, bo asfaltową, drogą. Temperatury w okolicach 2 stopni sprawiają, że zaczynam żałować, ze nie postawiłam na „Rumunię dla początkujących” z Puzonem… W końcu udaje nam się wyjechać z mgły, która okazuje się być chmurą na wysokości 200m npm. Dalej jest już tylko lepiej, temperatura wzrasta do 6u stopni, więc raźno pomykamy dalej, podziwiając krajobrazy.
Pierwszy postój to wodospad Dettifoss, na którym spotykamy rodaków, którzy składają nam wyrazy współczucia z powodu wybrania złego terminu wycieczki, bo „dzisiaj pogoda zaczyna się psuć”, ale cały tydzień było pięknie…
Mój aparat doznaje poważnej kontuzji spowodowanej zbyt dużą ilością wody w powietrzu, więc idziemy kawałek dalej gdzie jest Selfoss – drugi wodospad, któremu można zrobić zdjęcie nawet uszkodzonym aparatem.
Zaliczamy pierwsze starcie z polem geotermalnym. Strasznie tam wiało, więc poszłam w kasku. Nigdy tego nie róbcie, kask śmierdzi do dzisiaj
Zaliczamy jeszcze wodospad Godafoss, wychodzi słońce a temperatura osiąga już 17stopni, więc zrzucamy trochę ciuchów.
Ostatni na liście jest wygasły wulkan Krafla, miało być piękne błękitne jeziorko, jest coś zielonkawego z mnóstwem brudnej bieli, ale co tam…W ramach pocieszenia dowiadujemy się, że są dwa jeziorka i to drugie już nie jest pokryte lodem
Na dole mamy okazję podziwiać instalacje do ogrzewania Islandii, które wywołują dziwne odczucie znalezienia się na innej planecie.
Nocleg pierwotnie zaplanowany był nad jeziorem muszek (Myhavn), ale po ataku stada małych uskrzydlonych potworów utwierdzam się w przekonaniu, że to zły pomysł, rzucamy więc tylko okiem i jedziemy do Akureyri.
Jezioro
I rzeka:
Po małych perturbacjach ze znalezieniem, docieramy w końcu na kemping, rozbijamy namiot i zasiadamy do jakże zasłużonego browarka i tu czeka nas niespodzianka… Piwo jest jakieś dziwne, po głębokiej analizie dwóch różnych puszek odkrywamy przyczynę – zawartość alkoholu 2,5%. Wtedy z zakamarków pamięci wygrzebuję informację, że na Islandii alkohol sprzedają jak w Maroku… Tylko w jednej sieci.
Rano uświadamiam sobie, że wczorajszy dzień spędziłam cały na asfalcie, więc dorzucam bohatersko do planu wycieczki podziwianie trolla (skała hvitserkur). Wyruszamy rano zatrzymując się w kilku interesujących, ale niezidentyfikowanych miejscach:
Kiedy przychodzi czas opuszczenia jedynki, okazuje się, że pogłoski o drogach utwardzonych nie były przesadzone, zjeżdżamy z asfaltu na drogi 717 i 711. Odnotowuję, że drogi trzycyfrowe to raczej nie asfalt. Trochę trzęsie, ale w sumie wrażenia zbliżone do rumuńskiego asfaltu, więc raźno mkniemy nad ocean.
Wracając na asfalt łamiemy już ograniczenia prędkości przewidziane dla szutrów. Pierwsze starcie z drogą utwardzoną zaliczone, wyjeżdżam ukurzona jak dumny użytkownik GSa
Po drodze zatrzymujemy się jeszcze przy jakimś wulkanie, z którego podziwiamy panoramę okolicy.
Zatrzymujemy się na noc w Grundarfjordur, miejscowość na mapie wygląda zachęcająco. Niestety okazuje się, że kemping nie ma nic oprócz wc… W desperacji wynajmujemy pokój z wifi, żeby uniknąć takich sytuacji w przyszłości.
Na wieczornych zakupach w sklepie załapujemy się na swojski akcent
i zaopatrujemy w lokalną przekąskę (suszona ryba), choć przekąszać nie ma czego:(
Dzień trzeci to wyprawa na fiordy zachodnie ale rozpoczynamy od parku Snaefellsjokull. Na podziwianiu efektów wybuchu wulkanu schodzą nam jakieś dwie godziny i objeżdżamy cały półwysep Snaefellsnes
Żeby nie było nudno, bo część trasy pokrywa się z wczorajszą opracowujemy inną, albowiem droga jest dwucyfrowa i przejeżdżając koło niej widzieliśmy asfalt. Droga rzeczywiście była asfaltowa, przez jakiś czas a później już nie… zaliczamy kilkadziesiąt kilometrów dróg utwardzonych jak nie pada, bo jak zaczęło padać okazały się być utwardzone mniej…
Islandczycy te drogi traktują poważnie, mają tam nawet znaki drogowe
I na wypadek jakby ktoś nie pamiętał, którą stroną jechać (znak stał na prostej)
Po zaliczeniu pierwszej części trasy uświadamiam sobie, że Witek ma o jeden plastik mniej, ale za to solidną izolację podwozia z błota…
Po krótkim odpoczynku na asfalcie wracamy na boczne drogi, robi się coraz ciekawiej, bo wjeżdżamy w góry, więc pojawiają się agrafki.
Zwiedzamy chatką ratunkową
Widoki z trasy:
Spotykamy też mnóstwo owiec, które są czynnymi uczestnikami ruchu drogowego. Jakby wam ktoś próbował wmówić, ze Islandczycy pasą owce, to nie wierzcie w to, one sią tam włóczą bez żadnej kontroli.
Po drodze stajemy zrobić zakupy i okazuje się, że trójkącik pod szybą nie jest jedyną ofiarą dróg gruntowych, centralny kufer przeżył wybuch kawy, w związku z czym wieczór spędzam na praniu i czyszczeniu kufra i zawartości.
Na sam koniec dnia udajemy się do basenu geotermalnego umyć samych siebie, basen okazuje się być zarośnięty glonami ale obok ktoś zrobił wersję eko, więc plan zostaje zrealizowany.
Rano 10go czerwca jedziemy na półwysep Latrabjarg polować na maskonura, czyli puffina, którego bezskutecznie próbowałam znaleźć w Irlandii. Droga ma podejrzanie rudy kolor ale widoki są piękne, turystów, nie wiedzieć czemu, mało.
Wreszcie docieramy na najbardziej obsrany klif w Europie (wierzcie mi, że nie przesadzam, to jest największe lęgowisko ptaków, śmierdzi jak w stajni). Maskonury są prześliczne.Robię sobie krótką wycieczkę po klifie ale cały ma 14km więc jak tylko zaczyna padać to zawracam.
Droga do Reykiawiku zaczyna się w mżawce i kończy w ulewie, spotykamy też pierwsze motocykle.
Stajemy w jakimś sklepie, żeby kupić coś na kolację i znaleźć nocleg, bo myśl o rozkładaniu namiotu w ulewnym deszczu nie napawa optymizmem. W sklepie napotykamy się na kolejny polski akcent:
Spotykamy też rodaka, który składa nam wyrazy współczucia i zadaje pytanie, które zadawali nam wszyscy spotykani Polacy, czyli „jak wy tu przyjechaliście?”, z czego wnoszę, że polskie rejestracje są rzadko spotykane a podróże promowe wśród rodaków nadal są rzadkością.
Następny dzień przeznaczamy na golden circle czyli pkt nr1 każdej wycieczki po Islandii. Rano pogoda jest niezwykle przyjemna, więc ruszam w trasę bez polara nawet.
Zaczynamy od parku narodowego Pingvellir, który jest kolebką islandzkiej demokracji:
Później pola geotermalne Geysir:
Kolejny polski akcent
I na koniec wodospad Gullfoss
Ok 17ej pogoda już nie jest taka piękna, więc wracamy do domu, zanim odmarzną mi końcówki.
Po 22ej robię jeszcze „nocny” spacer po Reykiaviku, bo rano wyjeżdżamy a to w końcu stolica.
Nie ukrywam, że najciekawsze w tym mieście jest graffiti na ścianach, ok. 0:30 wracam do domu, nie ujrzawszy zachodzącego słońca bo było pochmurno a ciemno zrobić się nie chciało…
Od 12go czerwca powoli wracamy do portu, czyli czas na zwiedzanie południa.
Zaczynamy od półwyspu Reykjanes
Most między kontynentami północnej ameryki i eurazji :
Pola geotermalne Gunnuhver:
Klify Krysuvikurberg, w drodze na które zaliczam swój pierwszy brodzik i spotykamy dziwne owce.
Pola geotermalne Seltun:
Jezioro Kleifarvatn:
Wodospad z tęczą i najstarszy basen na wyspie:
Mijamy gigantyczne pola łubinu
Aż w końcu docieramy na plażę z czarnym piaskiem koło miejscowości Vik, gdzie nocujemy. Wieje tak, że rozbijanie namiotu zamienia się w przygodę.
Rano ruszamy na wschód, znowu otaczają nas jakiś księżycowe krajobrazy. Punkt pierwszy to kanion Fjadrargljufur
Mijamy most, pod którym łączą się dwie rzeki, o zupełnie różnych kolorach
Im bliżej lodowca vatnajokull, tym smutniejszy krajobraz:
Robimy sobie spacer do jednego z jęzorów lodowca
Później zaliczamy lodowcową zatokę
I lodowcowe jezioro Jokulsarlon, którym lodowiec po kawałku ucieka na atlantyk:
Pod koniec dnia Grzegorz zauważa, że jego opona kształtem już nie bardzo już przypomina oponę, bardziej taki powyginany trapez, bieżnik na oponie jest w ilościach raczej śladowych.
Nasz przedostatni dzień na Islandii spędzamy w okolicach miasta Hofn. Pogoda jest piękna, gorąco, rano muszę rozpiąć śpiwór, bo jest za ciepło. Czyli w sam raz na relaks. Termometr w witku pokazuje 10 stopni.Po południu nawet 12:)
Rano basen, za który zapominam zapłacić, bo system płacenia oparty na uczciwości najwyraźniej na mnie działa. Bohatersko oczywiście przygotowuję pieniądze, ale do tuby, do której miałam je wrzucić już nie docieram…
Pół godziny w basenie i ruszamy dalej
Zaliczamy plażę z piaskiem z dużą ilością żelaza (przyczepia się Grześkowi do magnesów w kurtkach, stąd ta teza)
Odwiedzamy „muzeum kości, kamieni i patyków”
Najstarszy dom na Islandii (z 1790r)
W drodze powrotnej nadziewamy się na renifery
Udaje nam się dotrzeć na miejsce wcześniej niż zazwyczaj, więc udaje nam się nawet kupić piwo:)
Z Vikingiem (islandzkie piwo) w plecaku udajemy się na spacer przy oceanie podziwiać ptaki.
Grzegorz trochę tam cwaniakuje, więc zostaje ukarany przez mewy i musi salwować się ucieczką. Ale krew się polała (Grześka oczywiście).
Reszta spaceru przebiega już bez przygód.
Kładziemy się wcześnie spać, bo następnego dnia mamy zaplanowane ok 600km. Niestety w nocy przebudzam się na chwilę i uświadamiam sobie, że zgubiłam telefon. Ruszamy więc na poszukiwania, dzięki czemu mam okazję zobaczyć zachód słońca na Islandii (telefon czekał na ławce na wybrzeżu).
Do najbliższych domów z torfu mamy 300km, na szczęście jest asfalt, więc po 13ej jesteśmy na miejscu.
Domki na szczęście są
W związku z tym, że ostatnie 100km jechaliśmy przez góry, gdzie było w porywach do 5stopni trochę zmarzliśmy i postanowiliśmy wracać krótszą szutrową trasą, wzdłuż morza. Na początku było pięknie, choć powoli, bo stan opon Grzegorza nie pozwalał na wiele. Niestety ten piękny widok nie dał nam do myślenia…
Jechaliśmy więc beztrosko, ignorując nawoływania nawigacji do zawrócenia.
Aż wjechaliśmy w to:
Mokry szuter, widoczność na 10m, 2 stopnie powyżej zera i agrafki.
Już dawno nie byłam w sytuacji, kiedy lepiej widziałam bez okularów niż w nich a tu proszę… Ze sporym zdumieniem podziwiałam całe plastiki na moto jak już wyjechaliśmy.
Odmeldowaliśmy się na kempingu i ruszyliśmy podziwiać okolicę, już trochę na lękach, bo Grześka opona wyglądała naprawdę żałośnie a jutro mieliśmy wypływać:
Ale jeżdżenia już nie było za dużo, więc zaryzykowaliśmy. Najpierw były klasztor Skriduklaustur, już zamknięty niestety:
Później wodospad Hengifoss
Objeżdżamy jezioro Lagarfljot
Na koniec dnia odwiedzamy myjnię, żeby zobaczyć jak naprawdę wygląda opona Grześka, myjnia niestety dysponuje tylko wodą, ale dobre i to, spłukujemy przy okazji trochę błota z motocykli.
Niestety z oponą jest gorzej niż myśleliśmy. Druty wyrywały się już na wolność, postanawiamy więc, że pierwsza rzecz na Wyspach Owczych to wymiana opony.
Islandia żegna nas tak jak przywitała, 17stopni i słońce. Przynajmniej dopóki nie wjechaliśmy na wysokość jakichś 300m n.p.m. Tam wjechaliśmy w chmurę. Na wysokości 600m wyjechaliśmy z chmury i raźno pomknęliśmy dalej, choć było dość zimno.
W chmurę niestety musieliśmy wrócić.
Na szczęście w porcie było już ciepło, więc w oczekiwaniu na prom pospacerowałam trochę, zwiedzając Seydisfjordur.
W kolejce na prom spotkamy hayabusę z kierownikiem z dziurą na tyłku (dosłownie, spodnie miał po jakimś szlifie) i GSy czystsze niż nasze witki po myciu:(
Ok 11ej wypływamy z Islandii na Wyspy Owcze.
INFORMACJE PRAKTYCZNE:
Droga nr1 jest asfaltowa, choć czasem asfalt ukryty jest pod gruzem albo go nie ma
Banki pracują do 16ej, więc jak chcecie wymienić walutę to trzeba się spieszyć.
Koniecznie trzeba mieć kartę Visa albo Mastercard, jeśli chce się tankować bez większych problemów. Dobrze też mieć czapkę.
Warto mieć ze sobą papierową mapę, bo internet podobnie jak asfalt – bywa dostępny.
Ceny noclegów zaczynają się od 400zł w górę za pokój dwuosobowy. Kempingi kosztowały od 120 za dwie osoby i namiot, ale trzeba być czujnym, są takie które nie mają nawet wc (są bezpłatne ponoć).
Vinbudin – to nazwa sieci sklepów, w których można kupić alkohol a piwo kosztuje ok 17zł.
Jedzenie jest jakieś 3 razy droższe niż u nas. Wstęp do miejsc „krajobrazowych” jest bezpłatny, tylko przy parku Pingvellir musieliśmy zapłacić za miejsce parkingowe (pani powiedziała, że możemy tam upchnąć nawet 4 motocykle). Wstęp do muzeum to koszt 30-40zł.
Paliwo to ok.6,5zł. Na samej Islandii zrobiliśmy koło 3tys km.