Relacja „C. migratorius” czyli motowypad nad Bajkał

Miałeś jakaś niezłą akcję i chcesz sie podzielić? Chcesz opowiedzieć o swojej wyprawie? Dawaj dawaj.
Awatar użytkownika
puzon
klepacz
klepacz
Posty: 1632
Rejestracja: ndz 26 paź 2008, 12:36
Imię: Piotr
województwo: opolskie
Płeć: Mężczyzna
Lokalizacja: HitlerSee
Kontakt:

Relacja „C. migratorius” czyli motowypad nad Bajkał

Post autor: puzon » pn 30 mar 2015, 23:28

Witam udało mi się w końcu napisać relację z naszego wyjazdu. Życzę ciekawej lektury i przepraszam za tak wielkie zdjęcia ale już nie mam siły się tym zająć.
Dzień wyjazdu
Nawet nie kładłem się spać bo wiedziałem że nie zasnę więc pożegnałem się z rodziną i tuż po północy pojechałem z Timonem do garażu . On podgonić prace przy motocyklach ja aby zrobić ostatni przegląd i nanieść ewentualne poprawki przy moto. Umawialiśmy się na 6:00 więc kilka minut przed zaczęli się wszyscy zjeżdżać Tomek, Grzesiek, Arnold i szVagier . Obrazek Gdy już zapakowaliśmy wszystko na motocykle i nakleiliśmy naklejki patronacko-sponsorskie strzeliliśmy kilka fotekObrazek , pożegnaliśmy Timona i ruszyliśmy w długo oczekiwaną drogę. Pierwszy kierunek Częstochowa dla orszaku pożegnalnego to była kolejna przejażdżka a dla nas nauka jazdy z tak dużym obciążeniem i w ogóle przypomnienie bo przez ostatni rok zrobiliśmy po około 1k km. Po drodze co czas jakiś sprawdzam stan tylnej opony która przyjmowała nadwyżkę oleju z łańcucha bo nawet nie miałem czasu wcześniej ustawić scottoilera. Kilka czyszczeń i po problemie. W słońcu i porannym chłodzie dojechaliśmy do Częstochowy gdzie na stacji paliw pożegnaliśmy Grześka i Tomka. Oni wrócili do Opola a my
z Arnoldem polecieliśmy w kierunku Warszawy. Kolejny przystanek to okolica Piotrkowa Trybunalskiego namawiamy Arnolda aby poleciał z nami do Warszawy lecz jednak odmawia uparł się aby zwiedzać gród Lucka ;) My jedziemy dalej. Warszawę mieliśmy minąć szybko i sprawnie co oczywiście nie udało się bo postanowiliśmy odwiedzić „melinę” u Janusza gdzie odpoczywali ludziska po kolejnej edycji „CZD” czyli "WIEZIEMY UŚMIECH NA DWÓCH KOŁACH" . Zjedliśmy po kebabie odpowiedzieliśmy na milion pytań itd. mnie dopadła nieprzespana noc i zdrzemnąłem się około godziny a szVagier zabawiał towarzystwo rozmową. Po drzemce trzeba jechać dalej a trochę zasiedzieliśmy się miało być 1h a było chyba 4h  Jednak ruszyć szybko i sprawnie to nie dla nas szVagrowi łamie się jedyny ostatni kluczyk od kufra i tylko dzięki pomysłowości Polakko udaje się opanować problem. ObrazekObrazek Fotki trzaśnięte, pożegnanie i Kierownik wyprowadza nas z miasta i kierujemy się na Białystok. Za Warszawą jedziemy już tylko we dwóch znaczy zaczyna się nasza wyprawa a plan to dojechać do Wilna gdzie mamy zarezerwowany nocleg . Z obliczeń wynika że damy radę być w miarę wcześnie i zdążymy jeszcze spotkać się z kolegą forumowym mozkiem . Niestety z każdym kilometrem za Warszawą wiatr się wzmagał a chmury robiły się większe i ciemniejsze i w końcu zaczął padać deszcz co spowolniło nas trochę. Praktycznie z małymi przerwami padało do samego Wilna a stolica Litwy postawiła przed nami pierwsze poważne zadanie tzn. po ciemku w deszczu znaleźć hotel gdzie mieliśmy rezerwację(jedyną w całej wyprawie). Oczywiście mieliśmy nawigację ale ja korzystałem z niej pierwszy raz a szVagier mówił że jest do dupy . Po kilku mniejszych i większych kółkach w centrum Wilna przemoczeni dotarliśmy do hotelu. Gdy już wtargaliśmy wszystkie bagaże do pokoju było tak późno że nie daliśmy rady wyjść na spotkanie z mozkiem a o kolacji zapomnieliśmy. Pierwszą noc poza krajem trzeba było uczcić więc wypiliśmy po dwa drinki
i poszliśmy spać. Obrazek

Dzień drugi

Pobudka bez pośpiechu w końcu mamy przed sobą miesiąc wolnego. Pochmurno, ale nie pada na szczęście w łazience jest suszarka ścienna i można dosuszyć buty i to co jeszcze wilgotne. Schodzimy na śniadanie z nadzieją że będzie wystawne jak kiedyś w Odessie jednak śniadania różniły jakieś 1000km i fajerwerków nie było jedynie kawa była dobra i warta zapamiętania. Po posiłku pakowanie motocykli, jeszcze suszenie i w drogę. Kierunek Łotwa i granica z Federacją Rosyjską. Mając w głowach przestrogi znajomych o wysokich mandatach jedziemy wolno starając się nie przekraczać dozwolonej prędkości. Nie wiem dla kogo te ograniczenia bo ruch drogowy jaki spotkaliśmy był praktycznie zerowy a na skrzyżowaniach dróg potrafiły stać bociany niewzruszone nawet moim przelotowym wydechem  jeden tak leniwie startował że musiałem się przychylić bo bym zawadził kaskiem o jego nogi. Większość Litwy minęła łagodnie i w spokoju dopiero przed granicą z Łotwą zaczął się jeden wielki plac budowy czyli wahadła, Obrazekwahadła dużo wahadeł na kilku chyba się nawet nie zatrzymaliśmy jedne były dłuższe a drugie krótsze. Najgorsza była nawierzchnia czyli tłuczeń wrzucony w rude błoto i przewalcowany. Trudno było, ale dotrzymywaliśmy kroku Varadero na Fińskich tablicach. Po minięciu granicy asfalt powrócił na miejsce. Oczywiście nie obyło się bez pomylenia drogi, pojechaliśmy prosto na skrzyżowaniu zamiast skręcić w prawo zorientowaliśmy się po 10km jazdy drogą przez las której nawierzchnia z każdym metrem pogarszała się. Wracamy, dojeżdżam do skrzyżowania skręt w lewo i rura aby nadgonić stracony czas szukam szVagra w lusterkach a jego nie ma znowu powrót do znanego skrzyżowania i jest stoi 200m przed krzyżówką na poboczu. No ładnie pomyślałem zaczyna się , okazało się że wydech oderwał się od dolotu spaw puścił i tyle.Obrazek Próbowaliśmy podpiłować dziurę w wydechu tak aby nasadzić na dolot jednak ciężko to wykonać iglakiem i kamieniem gdy wszystko jest zrobione z „kwasówki” ObrazekObrazek Po drugiej stronie jezdni leżał duży kamień-reklama z niedbałym napisem, po którym wywnioskowałem, że firma tuż za nim zajmuje się kamieniarstwem. Burza mózgów i dedukcja kamień, obróbka, szlifierka, tarcza. Powinni dać radę pomóc, więc Darek poszedł zapytać. Po chwili uradowany woła aby podjeżdżać, firma kamieniarska okazała się być firmą produkującą kominki-kozy itp. i do dyspozycji miała szlifierki, spawarki i co dusza zapragnie. Majster bez zbędnych słów wiedział co może dla nas zrobić i od razu zabrał się za robotę, a nas wysłał do pomieszczenia gdzie wystawione były piecyki produkowane przez ich firmę. Szkoda że nie porobiliśmy fotek bo to były prawdziwe arcydzieła. Po około 30 minutach podziękowaliśmy za pomoc i pojechaliśmy dalej w kierunku granicy. Łotysz oczywiście odmówił przyjęcia zapłaty mówiąc że pomoc to pomoc a nie zarobek, fajnie spotkać takich ludzi w razie potrzeby. Jest granica, kończy się Unia Europejska, a zaczyna Federacja Rosyjska. Po odprawie w UE jedziemy na odprawę rosyjską, po drodze spotykamy Łotyszy na motocyklach enduro, którzy wracają z Rosji a dokładnie to z Gruzji. Krótka rozmowa o warunkach drogowych i sytuacji w Rosji, czyli krótkie szkolenie „o zachowaniu się na drodze” cześć cześć i każdy w swoją stronę. Drudzy do odprawy, myśleliśmy że pójdzie gładko i sprawnie niestety zaczęła się Matuszka Rasija i nagle rzeczy oczywiste i proste stają się pokręcone i pogmatwane  Najpierw zmiana celników czyli 1/2h bezczynnego czekania następnie pan celnik przystosowywał się do stanowiska pracy i zaczął służbę od rzucenia papierów do wypełnienia. Prosząc go o pomoc to tak jak byśmy mu krzywdę zrobili, krzyczał, że do Rosji jedziemy a nie umiemy czytać i pisać po rosyjsku, że jak tak można i w ogóle jesteśmy źli. Wytłumaczyliśmy mu, że my nie jedziemy pisać i czytać tylko smatrić i gawarić to go lekko rozbawiło no i pomógł nam wypełnić wszystkie dokumenty. Następnie czekało nas coś jakby rewizja, czyli normalne grzebanie w bagażach itp. na szczęście dziewczyna w drelichu była łaskawa i nie kazała wszystkiego odpinać i demontować tylko pytała co tu a co tu. Udało się jesteśmy w Rosji, banany z twarzy i ulga że najgorsze za nami. Niby drudzy w kolejce, a operacja „granica” trwała ponad trzy godziny. Jeszcze na granicy zrobiło się ciemno i zaczęło mocno wiać, a w oddali widać było pioruny. Jak opuszczaliśmy ten graniczny terminal już konkretnie padało a gdy dojechaliśmy jakieś 800 metrów do stacji paliw już porządnie lało. Decyzja, zatrzymujemy się w hotelu po drugiej stronie drogi a rano ruszamy dalej w kierunku Moskwy. Jemy po marnym hot-dogu na stacji a w pokoju rozkładanie mokrych rzeczy. Studiując mapę pijemy po drinku dla zdrowotności i na dobry sen.

Dzień trzeci

Tym razem budzik już nastawiony, bo różnica czasu wynosi 2h, a czasu szkoda aby go przesypiać, więc szybko wstajemy toaleta i krótki spacer do oddalonego budynku na śniadanie, które było wliczone
w cenę pokoju. Nie pamiętam co jedliśmy chyba jajecznicę albo owsiankę pamiętam, że było mało smaczne i małe ilościowo, i jeszcze za blatem „księżniczka” z fochem  Po posiłku objuczanie motków i wio! Ku przygodzie! Wcześniej plan był dojechać drugiego dnia dużo dalej niż do granicy, a trzeciego dnia dotrzeć wcześnie do Moskwy zwiedzić Kreml i okolice potem jeszcze pokonać kawałek drogi. Jednak plany lubią się zmieniać, szczególnie te długo układane Drogą E22 docieramy popołudniem do Moskwy jest ciepło i słonecznie. Jedziemy na żywioł i wjeżdżamy w samo centrum z nadzieją, że znajdziemy tablicę z kierunkiem na drogę M7. Poruszamy się na chybił trafił, to w lewo to w prawo, to tak aby mieć słońce za plecami itd. Trafiamy na pierwszy większy korek i już po kilku minutach temperatura w moim motocyklu idzie niebezpiecznie w górę 102, 104, 108, a wentylator się nie włącza, po chwili temperatura wzrasta do 116 stopni, więc szybko szukam jakiegoś cienia i zjeżdżam z drogi. Wentylator ani drgnie. Moto stygnie, a my obczajamy plan miasta, aby bezboleśnie wyjechać w pożądanym kierunku odpalamy nawigację, szukamy. Temperatura „kozy” spadła, więc ruszamy, jedziemy jest dobrze z chłodzeniem, ale za chwilę ponownie korek i temperatura w górę i znowu postój. Korki w Moskwie zaskoczyły nas trochę swymi rozmiarami wszystko stoi motocykle przeciskają się między autami. My z bagażami mamy dodatkowe utrudnienie, na szczęście nikt nie robił problemu z tego, że mu się auto obtarło sakwą, ale czasem szczelina między pojazdami była zbyt wąska aby wjechać i jak się człowiek zatrzyma od razu zostaje strąbiony przez mniejsze motki i skutery. Po kolejnym chłodzeniu znowu wbijamy się w korek, ale tym razem podczepiamy się pod miejscowego bajkera i udaje nam się pokonać spory kawałek miasta. Oczywiście rezygnujemy ze zwiedzania Kremla obiecując sobie, że zrobimy to w drodze powrotnej. Ostatni postój „temperaturowy” był już na prostej wylotowej z Moskwy i robiła się późna godzina. Stwierdziliśmy, że opuszczamy Moskwę szukamy motelu i nocujemy. Jechaliśmy aż zrobiło się ciemno i na dodatek znów trafiliśmy na korek typu pozamiejski, czyli ciężarówki stoją
a cała reszta jedzie którędy się da, czyli albo poboczem albo pasem zieleni albo jeszcze inaczej. Zatrzymaliśmy się przy jakimś barze 24h oczywiście był zamknięty choć światło w środku się świeciło. Usiedliśmy zmęczeni na tarasie i od razu zaczęliśmy oceniać miejscówkę jako potencjalny motel. Nawet właściciel się pokazał, aby światło zgasić, a na nasze stwierdzenie, że popilnujemy tarasu powiedział OK. i odjechał. Obok baru była stacja paliw, więc poszedłem zaczerpnąć informacji o korku czy tak zawsze czy długi itp. Okazało się, że korek jest z powodu remontu mostu, a most półtora kilometra od nas. Ruszyliśmy więc dalej minęliśmy most i rozglądaliśmy się za motelem ten jednak nie chciał się pokazać. Dotarliśmy do cywilizowanej stacji paliw i tam postanowiliśmy przekimać. SzVagier wbił się w śpiwór i położył się obok motocykla na trawie, a ja na ławce pod wiatą obok.Obrazek
Obrazek

Dzień czwarty

Długo nie pospałem, bo ławeczka była bardzo niewygodna, a wiata okazała się palarnią i co chwila przychodził ktoś zajarać i mnie budził. Zaczynało wschodzić słońce i zapowiadał się ładny, ciepły dzień. Darek dalej spał spokojnie na trawniku Poranna toaleta na stacji i zabrałem się za ściąganie bagaży, aby dostać się pod kanapę do bezpieczników. Sprawdzałem wieczorną diagnozę szVagra o spalonym bezpieczniku wydedukowaną po wyjęciu sporego kamienia z łopatek wentylatora. I tak było kamień unieruchomił wentylator a ten przepalił bezpiecznik. Wymieniłem więc bezpiecznik na dobry i ponownie objuczyłem „kozę” po zakończonej operacji zacząłem wybudzać szVagra . Kawa, papieros, omówienie planów i jazda. Dzień zrobił się naprawdę gorący i gdzieś przy tankowaniu musiałem wymienić kurtkę na siateczkową, aby się nie zagotować jak kiedyś na Węgrzech a ciepłolubny szVagier jechał w samej koszulce. Wraz z wysoką temperaturą pojawiły się wszędzie meszki. Po zatrzymaniu się i zdjęciu kasków setki muszek atakowało twarz, oczy, usta i w ogóle strasznie były upierdliwe i wkurzające. Miejscowi w swych kamazach, ładach i innych pojazdach wozili pęczki brzozowych gałązek i nie widzieliśmy aby mieli problemy z meszkami. Musiało to fajnie z daleka wyglądać jak tubylcy stali normalnie, a my chaotycznymi ruchami opędzaliśmy się od insektów. Trochę spokoju było kiedy paliliśmy papierosy, ale ile można palić więc paliliśmy na zmianę i dodatkowo kładliśmy koło siebie tlące się fajki, tekturki itp. ważne aby się dymiło  Najgorzej było jak tuż przed ruszeniem w dalszą drogę insekty pogryzły głowę, a nie da się drapać przez kask. Po 15 minutach nie czuć już swędzenia ;) Podczas jednego postoju zaczepia nas młody Rosjanin i wypytuje o motocykle, okazuje się, że on też jest posiadaczem RC46 pokazuje nam zdjęcia i opowiada o rosyjskim forum VFR . Powiedziałem mu, że jestem tam zarejestrowany i mamy założony temat o swojej podróży. Pożegnaliśmy się i ruszyliśmy dalej w kierunku Kazania. Ciepełko, słońce, dobra droga, droga trochę gorsza, roboty drogowe. Tak jedziemy sobie bezstresowo mijamy pola, lasy, pompy naftowe itp. prawdziwy relaks. Śmialiśmy się nawet, że zielony krajobraz nas wycisza i uspakaja ;) Kolejny odpoczynek wypadł koło baru tuż przy remontowanej drodze. Poszedłem rozprostować kości, a jak wróciłem Darek rozmawiał z kolesiem, który trzymał „szablę”, a na niej nadziane były dwa duże kawałki mięsa, wtedy zorientowałem się, że od startu zjedliśmy tylko kebab w Warszawie i dwa marne śniadanka po drodze. Kucharz namawiał nas, abyśmy zjedli po sztuce zdziwił się jak szVagier zarezerwował obydwa dla siebie, ja również zamówiłem dwa szaszłyki.
ObrazekObrazekObrazekObrazek
To był najlepszy posiłek w wyjazdowym rankingu spożywczym. Po mistrzowskim posiłku wtoczyliśmy się na motocykle i pomknęliśmy dalej na wschód. Wieczorem przekroczyliśmy rzekę Wołgę i wjechaliśmy do Kazania. Tradycyjnie wjechaliśmy w centrum i pogubiliśmy drogę, uruchomiliśmy nawigację, a ta nas wyprowadziła na rogatki w kierunku Ufy. Szybka narada, że jedziemy 10km i szukamy motelu, a jak nie znajdziemy to wracamy do tego na granicy miasta. Po krótkim czasie staliśmy znowu pod hotelem na rogatkach ;) Pokój, kąpiel, browarek wspominanie dnia i planowanie przy mapie kolejnego. Motocykle na parkingu strzeżonym z częścią bagaży, bo nie chciało nam się targać tego wszystkiego do pokoju . Zasłużony sen ObrazekObrazekObrazekObrazek

Dzień piąty

Wstajemy, przez okno widać słoneczną pogodę znaczy będzie dobrze. Wyszliśmy z motelu zapalić i sprawdzić czy „kozy” stoją. Stały jednak trochę inaczej niż zostawiliśmy je wieczorem mianowicie pod centralnymi stopkami leżały deseczki. Okazało się, że szVagra motocykl wbił się stopką w asfalt i zaliczył parkingowego „paciaka” na co wskazywały obtarcia na jednej stronie i złożone lusterko. Najdziwniejsze, że nikt nas nie wołał i nie informował, a ochrona była 24h/d. Po stwierdzeniu, że tak naprawdę nic się nie stało wypiliśmy kawę i ruszyliśmy w stronę Ufy gdzie mieliśmy spotkać się z Siergiejem, którego poznaliśmy przez forum motocyklowe. W ogóle z Siergiejem początkowo mieliśmy spotkać się w Wilnie i razem jechać do Ufy, ale jemu zmieniły się plany i czekał na nas w domu. Do zrobienia mieliśmy prawie 600km, więc zbytnio się nie spieszyliśmy, cieszyliśmy się jazdą przy pięknej słonecznej pogodzie. Bezproblemowo dotarliśmy do Ufy minęliśmy rzekę Belaja i zatrzymaliśmy się na pierwszym parkingu, aby ustalić dokładny adres Siergieja. Po kilku sms-ach ustaliliśmy, że mamy się kierować na lotnisko i tam się spotkamy. Ustawiliśmy nawigację i według jej wskazań jeździliśmy po mieście, aż dotarliśmy w jakieś blokowisko. Zamiast na lotnisko trafiliśmy pod punkt sprzedaży biletów lotniczych  Nie zdążyliśmy wypalić papierosa, gdy koło nas pojawił się koleś w motocyklowej kurtce z pytaniem, czy trzeba nam w czymś pomóc. Szybko wytłumaczyliśmy o co nam chodzi, więc wziął numer i zadzwonił do Siergieja. Okazało się, że pojechaliśmy w całkiem inną stronę niż powinniśmy. Stanęło na tym, że nie ruszamy się z miejsca i czekamy, aż Siergiej przyjedzie i poprowadzi nas autem do domu. Mieliśmy ponad pół godziny czasu, więc nowo poznany kolega zaprosił nas na herbatę do mieszkania na piątym piętrze bloku, pod którym się zatrzymaliśmy. Na górę wjechaliśmy windą, w mieszkaniu poznaliśmy panią domu, która od razu zabrała się za szykowanie napoju i lekkiego poczęstunku przepraszając, że nie jest zbytnio przygotowana na gości, bo dopiero co wrócili z pracy. Byliśmy w szoku, bo u nas to raczej niemożliwe, aby zapraszać obcych
z ulicy na kawę czy herbatę. Przy herbacie i kanapkach rozmawialiśmy oczywiście o motocyklach
i podróżach motocyklowych, bo gospodarz był właścicielem suzuki DR 800 i trochę zjechał już swojego kraju. Po poczęstunku wyszliśmy zapalić na balkon i w tym momencie zadzwonił Siergiej, że już jest i czeka na nas. Podziękowaliśmy za poczęstunek wymieniliśmy się numerami telefonów i po pożegnaniu zjechaliśmy na dół. Siergiej śmiał się z nas, że tak pojechaliśmy, że teraz mamy 50 km do jego domu. Ruszyliśmy za nim i w nie całą godzinę dotarliśmy na miejsce, gdzie dostaliśmy do dyspozycji banię tzn. domek w ogrodzie, gdzie jest sauna, łaźnia i duży pokój stołowy jak by ktoś wpadł na pomysł zorganizowania imprezy w saunie ;) Po odświeżeniu udaliśmy się do domku grillowego na kolację, która była przygotowana specjalnie na nasze przybycie. Nie zabrakło oczywiście „wody rozmownej”, której na półkach w domku było mnogo. Oczywiście na początek wybraliśmy wódkę, którą piliśmy pod kwas chlebowy. Zaczęły się rozmowy poznawcze, czyli gdzie pracujemy co robimy, gdzie jeździmy, a gdzie planujemy pojechać w przyszłości itp. Siergiej wytłumaczył nam zasady zachowania się na drodze i dał sporo wskazówek na dalszą podróż, znaczy gdzie się zatrzymywać lub gdzie noclegu absolutnie nie szukać. W międzyczasie z wódki przeszliśmy na whisky i tak w miłej atmosferze sączyliśmy chivasa. Około drugiej w nocy Siergiej powiedział basta tłumacząc, że musi rano wstać do pracy, a i my nie powinniśmy jechać zbyt skacowani. Rozeszliśmy się Siergiej do domu i żony, szVagier do gościnnego pokoju nad garażami, mi przypadło spać na łóżku w bani. Obrazek
Obrazek

Dzień szósty

Rano gdy wstaliśmy zabraliśmy się do przepakowywania rzeczy bo stwierdziliśmy że zdecydowanie za dużo mamy ubrań itp. umówiliśmy się z gospodarzem, że zostawimy część bagażu u niego a odbierzemy w drodze powrotnej. Gdy my robiliśmy reorganizację bagażową Siergiej był już w pracy, a żona się do niej wybierała i w pewnym momencie zostaliśmy sami. Zbędny balast zostawiliśmy w garażu na wskazanym wcześniej miejscu zamknęliśmy bramę wjazdową i ruszyliśmy w dalszą drogę. Plan na ten dzień to przedostać się przez Ural zmieniając kontynent na Azję i dotrzeć do miasta Kurgan. Do pokonania jakieś 700km. Pogoda powoli zaczynała się zmieniać przybywało chmur, ale nie padało. Przejazd przez Ural to już była ucieczka przed dużymi szarymi chmurami i tak pod jedną górę wjeżdżaliśmy w słońcu, a zjeżdżaliśmy w deszczu i znowu pod górę słońce zjazd w zachmurzeniu lub deszczu. Tak uciekaliśmy, że przegapiliśmy granicę Europy i Azji i musieliśmy paręset metrów wracać, aby sobie fotki strzelić w tak charakterystycznym miejscu.Obrazek
Obrazek Sama ta granica to parking i coś jakby pomnik jedno stoisko z pamiątkami i jeden wielki śmietnik. Na parkingu kierowca dużej ciężarówki robił chyba kapitalkę bo miał rozebrany przód ciągnika wraz z silnikiem  Po sesji zdjęciowej kontynuowaliśmy podróż w zmiennej pogodzie. W okolice Kurganu dojechaliśmy po zmroku. Najpierw chcieliśmy znaleźć nocleg w samym mieście i nawet próbowaliśmy wjechać do miasta ale zaraz na drugim skrzyżowaniu zawróciliśmy i szukaliśmy noclegu przy obwodnicy. Po jeździe w te i z powrotem, w końcu znaleźliśmy motel bez ogrodzenia i parkingu strzeżonego, ale właścicielka zapewniła nas, że motocykle będą bezpieczne na wszelki wypadek zabraliśmy do pokoju cały bagaż. Następnie tradycyjne odświeżenie i do baru na kolację i piwko na rozluźnienie mięśni.

Dzień siódmy

Pobudka i od razu szybkie luknięcie przed motel czy motki obecne. Jednak właścicielka miała rację bezpiecznie stały i odpoczywały. Przebyte kilometry zaczynają dawać się we znaki mimo odpoczynku wstajemy z lekkim niedosytem snu, a na dodatek strefy czasowe praktycznie codziennie przesuwają nas o jedną godzinę, trudno jest kłaść się np. o 13:00 a wstać o 19:00 i dobrze funkcjonować. Na dodatek kawa wszędzie jest tak lurowata, że trudno jest się obudzić, fuj. Mimo to idziemy do baru na kawę, którą poprawiamy energetykiem. Rozmawiamy z właścicielką tradycyjnie kuda?, atkuda?
i takie tam różne. Podejmujemy decyzję, że jedziemy do Tiumenia, czyli tylko 200km i resztę dnia odpoczywamy i regenerujemy się, aby mieć siłę jechać dalej. Szefowa zawołała męża, który jeździł tirami, a ten gada, że nie musimy jechać do Tiumenia skoro jedziemy nad Bajkał i pokazał nam skrót, którym mieliśmy zaoszczędzić coś około 200km. Co prawda powiedział, że droga trochę „płachaja”, ale że warto. I tak plan odpoczynku w Tiumeniu zrobił się nieaktualny. Ruszyliśmy oszczędzać kilometry po drodze podczas postoju i tankowania zagadał nas ochroniarz opowiadając, że kiedyś mieszkał we Wrocławiu, że dziadek był w Oświęcimiu, i że ogólnie historia jego rodziny związana jest z Polską. Upewniliśmy się, że skrót istnieje i pojechaliśmy dalej. Droga była jak na warunki tamtejsze naprawdę dobra i pusta, pogoda taka sobie, nie za ciepło, ale nie padało co było najważniejsze. Drogowa sielanka trwała lekko ponad 200km, aż dojechaliśmy do jakiegoś ronda, na którym skręciliśmy zgodnie z zapowiedziami jak i ze znakami. To co zobaczyliśmy za rondem trudno nazwać drogą, to coś wyglądało jak wyschnięte koryto rzeki, napełnione grubo zmielonym asfaltem a wszystko to wypełnione ziemią z pola i na dodatek zbombardowane kilkakrotnie.
Obrazek ObrazekJechały po tym osobówki, ciężarówki jechaliśmy i my z przerażeniem w oczach i przekleństwami na ustach. Dziury, muldy, tam nawet motocyklem enduro by było ciężko jechać. Co chwila tarcie kolektorem lub podnóżkami albo wszystkim na raz. Po kilku kilometrach, jak się przyzwyczailiśmy do nawierzchni zaczęliśmy nawet wyprzedzać ciężarówki, które pędziły około 30km/h. http://www.facebook.com/video.php?v=925 ... =2&theater Odcinek specjalny miał ponad 20 km długości i nagle zmienił się ponownie w nawierzchnię bez zarzutu. Tak dotarliśmy do miejscowości Iszym a następnie ruszyliśmy w stronę Omska. Przejechaliśmy jeszcze około 70 km do Abacki i tam rzuciliśmy kotwicę. Tym razem wcześniej, żeby móc więcej odpocząć. Należało nam się jak nigdy, bo planowaliśmy 200km a przejechaliśmy prawie 400 i zaoszczędziliśmy około 200km i pokonaliśmy „koryto rzeki”  Tu znaleźliśmy motel nowy, czysty, z parkingiem strzeżonym i na dodatek po raz pierwszy było wifi. W nagrodę trafił nam się nawet sklep spożywczy, w którym kupiliśmy produkty na kolację i do kolacji czyli chleb, świninę w puszcze, pomidory i oczywiście wódkę. Wieczór był królewski wifi pozwoliło na swobodny kontakt z rodzinami, wszelkimi forami czy fejsbukami, a wódka pozwoliła się zrelaksować w stopniu odpowiednim. Zadowoleni ze sporym szumem w głowie poszliśmy wcześnie spać co by się wreszcie wyspać.ObrazekObrazek

Dzień ósmy

Wstaliśmy wyspani i wypoczęci. Zjedliśmy śniadanie, które było wliczone w cenę pokoju, zatankowaliśmy motocykle na pobliskiej stacji i wio w stronę Omska. Przez pierwszą godzinę droga była fatalna czyli dziury, dziury małe, dziury duże i wielkie. Potem już było normalnie. Dotarliśmy do Omska i tradycyjnie wjechaliśmy w centrum miasta i dopiero po czasie zauważyliśmy, że na ulicach nie ma ciężarówek wtedy zorientowaliśmy się że coś jest nie tak. Jeszcze trochę kręciliśmy się szukając drogowskazów po czym poddaliśmy się i ponownie nawigacja poszła w ruch. Z trudem, bo z trudem, ale wyjechaliśmy na drogę M51 w kierunku Nowosybirska. Z Omska pamiętam jak na rondzie tarłem stopkami po asfalcie, bo koleiny były tak głębokie i na jednym skrzyżowaniu pan wiózł na ładzie rury instalacji wodnej chyba do całego domu i oczywiście nie zabezpieczone co skutkowało gubieniem tych rurek przy ruszaniu na zielonym świetle. Droga M51 to bardzo długie proste odcinki bez zakrętów, a na nich naprawdę dużo ciężarówek. Często bywało, że za jednym zamachem wyprzedzaliśmy kilkanaście tirów. Pogoda była w kratkę, to świeciło słońce, to pokropiło trochę nie narzekaliśmy, bo opady nie były jakieś duże, a w oddali za plecami było widać ciężkie szare niebo i cieszyliśmy się, że nie jest nad nami. Tego dnia miałem jedyny niemiły incydent drogowy w całej wyprawie mianowicie, gdy wyprzedzałem ciężarówkę i byłem w połowie jej długości to kierowca jej też zaczął wyprzedzać innego tira spychając mnie na krawędź jezdni. Gdy już obrałem punkt na naczepie, o który chciałem się oprzeć drajwer mnie zauważył i klejąc się do wyprzedzanego auta pozwolił mi, na w miarę swobodny przejazd. Niedługi czas po nerwowym incydencie zatrzymaliśmy się na „stajance” i postanowiliśmy tam przenocować. Pod motelem zauważyliśmy auto osobowe na łódzkich numerach, więc wyczekiwaliśmy ziomala, żeby pogadać na obczyźnie jak Polak z Polakiem. Ziomalem okazał się Mongoł, mieszkający gdzieś pod Poznaniem i który wraz żoną jechał do rodzinnej Mongolii. Przy zrzucaniu bagaży szVagier stwierdził, że stelaż, który pękł jeszcze na Łotwie definitywnie się oberwał i tak powstał punkt pierwszy planu na następny dzień. Zjedliśmy kolację wypiliśmy po piwie nad mapą szacując dzień dojazdu do celu i poszliśmy spać.Obrazek
ObrazekObrazekObrazekObrazekObrazekObrazek

Dzień dziewiąty

Ciężko było wstać, bo biomet był niekorzystny. Padał deszcz i było zimno. Zebraliśmy toboły i udaliśmy się do motocykli. Zagadaliśmy wiecznie uśmiechniętego i skubiącego słonecznik ochroniarza o spawacza i spawarkę. Okazało się, że „swarka” jest tylko trzeba poczekać na zmiennika, bo on tylko potrafi spawać. W takim razie udaliśmy się do baru na lurowatą kawę, fuj. Gdy pojawił się milczący zmiennik-fachowiec szVagier szybko wytłumaczył mu co trzeba pospawać, a ten tylko kiwnął głową przyniósł sprzęt i zabrał się do roboty. Fachowość i kompetencje bardzo spadły przy pierwszych iskrach, bo koleś nawet nie oczyścił miejsca spawania i w ogóle „osmarkał” ten stelaż okrutnie, a dumny był jakby kadłub okrętu podwodnego wyspawał. Darek ponownie musiał przeorganizować bagaż tzn. kufer dał na siedzenie, a na stelaż namiot i śpiwór, żeby go zbytnio nie obciążać. Byliśmy 200 km przed Nowosybirskiem. Ruszyliśmy w dalszą drogę bez entuzjazmu, bo padało cały czas i było zimno ok. 10 stopni. Na szczęście czasami przestawało padać, ale niska temperatura i tak dawała mi się we znaki nie tak jak Darkowi, bo on od razu ruszył w przeciwdeszczowym kombinezonie, oczywiście mnie namawiał do przeciwdeszczówki, ale wierzyłem, że opady ustaną i kilkakrotnie odmówiłem. Myliłem się bardzo, potem na mokrą kurtkę nie było sensu zakładać. Gdzieś zatrzymaliśmy się na gorący barszcz i po rozgrzaniu i częściowym osuszeniu założyłem i ja sztormiaka. Komfort podróżowania się zdecydowanie poprawił co skutkowało wyższą prędkością, oczywiście na ile pozwalały warunki atmosferyczne, bo deszcz deszczem, ale czasami tak wiało, że aby jechać prosto trzeba było jechać w złożeniu jak w dobrym winklu. Gdy przejeżdżaliśmy obok MOP-u wyskoczył policjant i zatrzymał szVagra ja pojechałem dalej i zatrzymałem się dopiero jak straciłem ich w lusterkach. Generalnie rosyjska policja nie ma nic do motocyklistów, ci jednak mieli wideo-radar i ponoć musieli go zatrzymać. Doliczyli się trzech wykroczeń, a mimo to interesowała ich tylko nasza podróż. Pogadali chwilę i wypuścili życząc udanej wyprawy. Darek do tej pory żałuje, że nie poprosił o mandat na pamiątkę. Kemerowo, wjeżdżamy do miasta mi jest tak zimno, że ledwo jadę, a w myślach próbuję przypomnieć sobie program TV o skrajnym wychłodzeniu ludzkiego organizmu. Jest znak stacji i strzałka (100m), więc zjeżdżamy, a tu droga to jedno wielkie błoto, natomiast stacja okazuje się budką z szufladką (moje-twoje). Tablica była większa niż ta stacja, ale nic to, ważne, że można zejść z motocykla i chuchnąć w dłonie. Darek jak mnie zobaczył, to się wystraszył. Usta sine, a szczęka tak mi klekotała, że nie byłem w stanie mówić. W ruch ruszył tradycyjny zestaw pobudzający metabolizm tzn. energetyk, snickers i papieros w dowolnej kolejności. Dobrze, że nad dystrybutorami był daszek, bo można było się schować przed deszczem. Gdy już doszedłem do siebie ruszyliśmy przez miasto i oczywiście trafiliśmy na korki popołudniowe, więc wlekliśmy się jak ślimaki na dodatek w wodzie po kostki, wypatrując kierunków na Krasnojarsk. SzVagier tak się zapatrzył w nawigację, że o mało nie wjechał w tył jakiegoś samochodu. Było naprawdę blisko spektakularnej kraksy. Walnął w heble tak, że aż mu się koło przednie odbiło od asfaltu i uniosło do góry. Odpuściliśmy gps-a, bo skoro jedziemy w korku to możemy innych kierowców pytać o drogę i tak kolesie w jakimś pickupie poprowadzili nas przez część miasta, a resztę wytłumaczyli. Na peryferiach Kemerowa zatrzymaliśmy się, żeby się upewnić, że dobrze jedziemy i wtedy naszym oczom ukazał się piękny widok. W pewnym momencie kończyły się chmury, a za nimi był pas błękitnego nieba. Po godzinie wyjechaliśmy spod szarego zachmurzonego nieba, ale mimo słońca temperatura nie wzrosła - było już późno. Zaczęliśmy szukać bazy na noc. Dotarliśmy do jakiejś miejscowości, gdzie wszyscy ludzie byli jacyś dziwni albo pijani albo naćpani. Pod budynkiem z napisem motel pytam kolesia w terenówce czy wie gdzie znajdziemy nocleg, a ten dzwoni do bramy, z której wychodzi jego kolega coś tam sobie gadają po cichu i oznajmiają, że jest nocleg, ale tylko dla jednego z nas. Przez głowę przeleciała mi myśl, że rano może ktoś być bez nerki lub innego narządu wewnętrznego, więc podziękowałem i pojechaliśmy dalej. Jest hotel to wchodzę i pytam o noclegi, a recepcjonistka pyta czy my pierwszy raz i czy rezerwacja była. Oczywiście nie mieliśmy rezerwacji a hotel nie miał parkingu, więc odpuściliśmy. Kolejne kilkadziesiąt kilometrów pokonaliśmy przez pola i lasy zero „stajanek”. Jest znak, że hotel za 25km, więc przyśpieszamy. Mniej więcej po takim dystansie jest jakiś barak z parkingiem-bagnem zatrzymujemy się, a z baraku wychodzi gromada o Mongolskich rysach i tradycyjnie pytania o wszystko wraz z sesją zdjęciową. Okazuje się, że to nie motel tylko jakaś baza transportowa, a cel jest kilometr dalej. Nie jest źle. Jest sklep, a obok „motel” oraz połowa mieszkańców wsi wśród, których wzbudzamy sensację. Idziemy dogadywać spanie i już na „dzień dobry” oszałamia nas stan recepcji oraz jej wielkość, pytamy o cenę a tu połowa tego co wszędzie czyli jest dobrze pytamy o parking a tu zonk jedyny to ten przed sklepem. Nie zostawimy przecież motocykli z bagażami na żer tubylców tym bardziej, że większość na parkingu to pijana młodzież. Klnąc pojechaliśmy dalej. Kolejne kilkadziesiąt kilometrów zrobione już po ciemku, aż w końcu docieramy do jakiejś oświetlonej enklawy. Zjeżdżamy jest bar, są auta, jest nadzieja. Iść pytać nie musiałem ponieważ ekipa powitalna sama przyszła niestety trudno było się dogadać, bo wszyscy byli pijani. Ktoś krzyczał, że też ma moto i zza baru przyprowadził zdezelowanego mińska. Uciekliśmy na drugą stronę, a tam cisza i spokój, gospodarz od razu wskazał miejsce postoju motocykli, a następnie przykrył plandeką, żeby nie raziły w oczy. Dostaliśmy pokój z ciepłymi grzejnikami, więc co mokre do suszenia, a my prysznice i kolacja. Po kolacji piwko i mapa. Wreszcie można się położyć w końcu 650 km w deszczu i chłodzie potrafi zmęczyć.
ObrazekObrazekObrazek

Dzień dziesiąty

Tradycyjnie pobudka, toaleta poranna, mandżur na moto, podziękowania za nocleg i wio w drogę. Kierunek Krasnojarsk niezmiennie drogą M53 prowadzącą do Irkucka. Pogoda zdecydowanie się poprawiła, świeciło słońce i było ciepło, więc można było dosuszyć buty i kurtkę. Minęliśmy rzekę Jenisej, nad którą położony jest Krasnojarsk. Przyznam, że po tej rzece spodziewałem się przynajmniej jakiegoś „ŁAŁ” … Tyle nauki o niej na lekcjach geografii, a tu takie rozczarowanie. Chyba most postawili w najwęższym miejscu. Ogólnie jedyna rzeka jaka zrobiła na nas wrażenie podczas podróży to Wołga natomist Oka wcale nie jest „jak Wisła szeroka”, no chyba, że jak ten odcinek w Skoczowie. Gdzieś gdzie tankowaliśmy podjechał do nas koleś na hondzie X4, chwilę pogadaliśmy o celu o drodze i takie tam. Bajker ruszył dalej a my jeszcze chwilkę odpoczywaliśmy, papierosek, energetyk. Przed miastem Kańsk zaczęły się roboty drogowe. Skręcamy na obwodnicę, a tam stoi honda X4 a bajker macha do nas. Zatrzymaliśmy się a on mówi, że czeka na nas i że przeprowadzi nas przez centrum miasta bo obwodnica w remoncie a przy objazdach na bank się pogubimy, bo wszyscy się gubią. I tak Kańsk pokonaliśmy przy pomocy jego moto-mieszkańca. Wskazywał nam hotele w mieście, bo pytaliśmy go o noclegi, ale stwierdziliśmy, że jest zbyt wcześnie żeby szukać miejsca do spania, więc ruszyliśmy dalej. To była dobra decyzja, bo jeszcze nawinęliśmy jakieś 200km i zatrzymaliśmy się w motelu, w którym wykupywało się łóżka na godziny. Zaznaczam, że nie był to burdel . Niestety nie było pokoju dwułóżkowego, więc wzięliśmy pokój czteroosobowy płacąc dodatkowo za dwa wolne łóżka. Fajna ta opcja z łóżkiem na godziny, bo nie płaci się wtedy za dobę, której i tak nikt nie wykorzystuje, wyliczyliśmy ile nam wystarczy czasu na sen i za tyle godzin zapłaciliśmy. Wyszłoby połowę taniej niż zwykle a że wzięliśmy cztery łóżka wyszło normalnie, ale była pewność, że nie dokwaterują nam np. mongolskiego kierowcy tira. W motelowej restauracji jedliśmy najlepszy barszcz „Ukraiński” na całym wyjeździe, był pyszny i jako jedyny gorący. Po kolacji kupiliśmy po piwku i na ławce przed motelem odpoczywaliśmy, ciesząc się, że zostało nam do celu siedemset parę kilometrów. Poszliśmy spać, bo czas opłacony leciał.
ObrazekObrazekObrazekObrazekObrazekObrazekObrazek

Dzień jedenasty

Czas najwyższy był, aby wstać, bo została nam godzina do opuszczenia pokoju. Po wszystkich porannych czynnościach wynieśliśmy bagaże na parking, rzuciliśmy na ławkę i poszliśmy po kawę do baru. Po zapakowaniu ruszyliśmy na Irkuck, do którego było około 650km. Tego dnia pogoda była w kratkę najpierw ciepło i słonecznie, później coraz częściej padał deszcz raz lżej a raz zdecydowanie mocniej. Irkuck coraz bliżej, a banany na gębach pod kaskami coraz większe. Wreszcie jest, ostatnie kilometry dłużyły się bardzo, mijamy betonowy napis IRKUCK ze zbyt dużą prędkością, a ze względu na słabą pogodę nie wracamy. Pstrykanie fotek zostawiamy na drogę powrotną. Duże miasto równa się duże korki i ogólny chaos na drodze. Pytamy, jeździmy, błądzimy; znowu pytamy i tak w kółko do tego mżawka, deszcz i głębokie kałuże. W końcu trafia się człowiek, który wie i jest w stanie nam wytłumaczyć do tego jeszcze rysuje plan na kartce, co w połączeniu z nawigacją wyprowadza nas z miasta w kierunku Listwianki. Po drodze podziwiamy charakterystyczną architekturę Irkucka i szukamy bankomatu, bo z obliczeń wychodzi nam, że nad jeziorem będziemy późno, a żywej gotówki nam brakowało w kieszeniach. Kręciliśmy się po Irkucku ze dwie godziny albo lepiej, a gdy go opuszczaliśmy było już ciemno i padał deszcz. Do celu zostało nam jakieś sześćdziesiąt kilometrów. Droga prowadziła przez las, a padało coraz bardziej było ciemno i zimno. Jest Listwianka. Jesteśmy u celu, bliskości jeziora nawet nie zauważyliśmy, bo go w ciemnościach po prostu nie było widać. Szukając nocleguzatrzymywaliśmy się co chwila przy jakiś hotelach i pensjonatach, ale ceny jakie proponowano nam za dobę zdecydowanie nakazywały szukać dalej. SzVagier był tak zmęczony i przemarznięty, że nawet nie schodził z motocykla tylko ja biegałem
i pytałem. Po którymś razie Darek nakazał mi szukać najbrzydszego pensjonatu twierdząc, że tam będzie taniej i pewnie będą miejsca. Ciemno było, więc nie mogłem oceniać uroków budynków a zatrzymywałem się tam gdzie było światło. W końcu udało się znaleźć pensjonat z tanim pokojem i wcale jak się potem okazało nie był najbrzydszy. Młodziutka szefowa wskazała miejsce parkingowe dla motocykli, a nas zaprowadziła do pokoju objaśniając zasady pobytu itp. Po rozpakowaniu bagaży okazało się, że większość rzeczy jest mokra więc poprosiliśmy o umieszczenie ich w suszarni a my po odświeżeniu zeszliśmy na dół do baru coby się rozgrzać. Nie pamiętam czym się rozgrzewaliśmy, ale byliśmy tak zmęczeni, że szybko wróciliśmy do pokoju i położyliśmy się spać. Przed nami było kilka dni zasłużonego odpoczynku.

Bajkał, Listwianka, odpoczynek, czyli dzień 12,13,14

Pierwsza rzecz jaką zrobiliśmy po przebudzeniu to oczywiście przywitanie z Bajkałem. Brzeg jeziora był 15 metrów od pensjonatu, po drugiej stronie jezdni. Staliśmy wpatrzeni w jezioro dumni i szczęśliwi, że udało się dotrzeć do celu, w który niektórzy wątpili. Podziwialiśmy jeziorko, które mieniło się bardzo w pełnym słońcu, a na drugim brzegu było widać góry, na których leżał śnieg. Jednoczesne zestawienie w jednym spojrzeniu ciepła, słońca, krystalicznie czystej wody i ośnieżonych gór, było nagrodą za trud włożony w całą drogę dojazdową, człowiek naprawdę wiedział, że odpoczywa. Przez cały pobyt w Listwiance pogoda była super, no jednego wieczora padało, ale to i tak już po zmroku, więc mieliśmy to gdzieś  Mieliśmy odpoczywać od motocykli i nie jeździć ,ale oczywiście nie udało się. Już pierwszego dnia późnym popołudniem stwierdziliśmy, że trzeba gdzieś jechać umyć „kozy”, bo wyglądały tragicznie. Zwiedzając okolicę trafiliśmy na myjnię i odświeżyliśmy motki, żeby lansować się po kurorcie na błyszczących maszynach. W myjni trafił się też spawacz, więc szVagier zlecił pospawanie stelaża i wstawienie wsporników, tak żeby się już nie łamał w drodze powrotnej. Obok myjni, w przyczepie mieszkało dwóch geologów (tak mówili o sobie) i jak Darka moto było na warsztacie konwersowaliśmy z nimi o życiu w Rosji. My pytaliśmy jak się im żyje, oni pytali jak my żyjemy, jakie stopy procentowe w bankach i ogólnie co nam i im się podoba a co nie. Dowiedzieliśmy się, że powstanie druga nitka drogi z Irkucka do Listwianki, bo na tej jednej jest zbyt dużo wypadków śmiertelnych i korki jak na naszej zakopiance. Tak więc za kilka lat ma być dwupasmówka do jeziora. Nauczyli nas też gdzie i jakie omule wybierać, żeby były smaczne, a na koniec wręczyli nam konserwę z wołowiną, żebyśmy spróbowali Ich przydziałowego jedzenia. Oczywiście odwiedziliśmy kilkakrotnie miejscowe targowisko w celu zakupienia pamiątek jak i prezentów dla bliskich, a także, aby w części „rybnej” kupić wędzonego omula, bo w końcu omul bajkalski był jednym z naszych celów. Już tak mamy, że lubimy sobie pojechać „na rybkę” czasami nad Bałtyk, czasem nad Bajkał  Omula spożywaliśmy w dwóch wersjach, wędzonego na ciepło i na zimno, oczywiście za stół służył nam kamień na plaży. Powiem tak, warto było tyle kilosów jechać, żeby spróbować tej ryby. Dodatkowo odkryliśmy tam (bo w końcu mieliśmy czas) pyszny chleb taki okrągły i cienki. Nie pamiętam jak on się tam nazywał potocznie, ale wyglądał jak lepioszka. Darek śmiał się ze mnie, bo raz zamówiłem kilka tych chlebów w sklepie obok pensjonatu. Miały być w południe (ale to przecież Rosja) chodziłem tam co 20 minut marudząc sprzedawcy, aż w końcu dostałem je około 17-tej.
Jednego dnia przyszła do nas właścicielka przybytku prosząc o pomoc, bo nie mogła się dogadać z turystami mówiącymi po angielsku, więc aby spłacić dług wdzięczności za suszarnię postanowiliśmy jej pomóc w rozwiązaniu problemu. Okazało się, że to nie Anglicy tylko Niemcy, co ułatwiło sprawę, bo my płocho gawrim anglijskim językiem, za to szVagier całkiem dobrze „szprecha” i bawiliśmy się w głuchy telefon. Musiało to komicznie wyglądać, bo Niemcy żalili się Darkowi po niemiecku, on mi mówił po polsku, a ja przekazywałem żale właścicielce po rosyjsku, a za chwilę odwrotnie. Problem polegał na tym, że zamówili przez Internet pokój dwuosobowy z dwoma łóżkami, a dostali z jednym łóżkiem, a nie byli parą. Generalnie kobieta miała problem, bo Helmutowi raczej nie przeszkadzało spanie w jednym wyrku z kobitką. Najważniejsze, że problem rozwiązaliśmy i wszyscy byli zadowoleni. Tacy to już z nas dobrzy ludzie. Konsekwencją całej tej sytuacji było to, że wieczorem na tarasie wywiązała się mała imprezka międzynarodowa. Do stolika zaprosiliśmy jeszcze Rosjanina Pawła i już było jak w dowcipie o Polaku, Rusku i Niemcu  Tradycyjnie Niemcy pili piwo, my drinki, a Paweł jakiś likier własnej produkcji. Okazało się, że Helmut lubi czystą wódkę więc daliśmy mu spróbować naszej „Bajkał Vodka”. Oczywięcie chciał się zrewanżować, więc poszedł do baru po następną kolejkę, potem rozpiliśmy prezent dla Siergieja, a na koniec likier Pawła. W taki oto sposób zawiązywaliśmy międzynarodową przyjaźń ponad granicami  Rano kucharz z restauracji śmiał się i opowiadał, że idąc do pracy znalazł Helmuta na chodniku przed hotelem i dziwił się, że dwie godziny kłócił się o pokój, a w końcu z niego nie skorzystał  Kucharz to młody Mongoł, który przyjechał do Rosji za pracą, bo na stepie zbytnio mu się nudziło. Często spotykaliśmy się na papierosie i rozmawialiśmy. Raz zaproponował, żeby zamówić Pozy, takie coś a’la pierogi tylko w formie sakiewki z ciasta, bo specjalnie dla nas zrobił je większe niż zwykle i według przepisu swojej mamy. Przed spożyciem przeszliśmy krótkie szkolenie w jaki sposób tradycja nakazuje jeść te pozy, a następnie je zjedliśmy. Naprawdę były pyszne. Z atrakcji zaliczyliśmy jeszcze między innymi Bajkalskie muzeum etnograficzne, przystań, promenadę i oczywiście kąpiel w jeziorze przy temperaturze wody 7 stopni Celsjusza. Chcieliśmy oczywiście pojechać na wyspę Olchon, ale na motocyklach nie mieliśmy zbytnio ochoty tym bardziej, że biker z Kańska odradzał mówiąc, że nasze „kozy” tam się nie sprawdzą. Poszliśmy, więc do biura, które organizowało taką wycieczkę, ale po przyswojeniu informacji odpuściliśmy. Cena była zbyt wysoka, a na dodatek trwało to chyba od 5-ej rano do północy. Czasami my byliśmy atrakcją Listwianki, bo na przykład skakaliśmy na chodniku machając rękoma do słupa gdzie była kamera internetowa, o której pewnie mało kto wiedział. W taki sposób o umówionej godzinie rodziny i znajomi mogli na nas popatrzeć. Było miło, ale się skończyło. W sumie w Listwiance byliśmy pełne trzy dni, a wyjazd ustaliliśmy na 15-ty dzień podróży. Kończył się drugi etap wyprawy, teraz już pozostało w zdrowiu i całości powrócić do domu.
Obrazek
ObrazekObrazekObrazekObrazekObrazekObrazekObrazekObrazekObrazekObrazekObrazekObrazekObrazekObrazekObrazekObrazekObrazekObrazek

Droga powrotna

Wypoczynek i regeneracja zakończone, więc żegnamy Listwiankę i ruszamy w drogę powrotną. Wracamy tą samą trasą, bo zbytniego wyboru nie mamy, chociaż mieliśmy odbić na rejon Ałtajski
i góry Ałtaj, bo Rosjanie bardzo polecali mówiąc, że to najpiękniejszy zakątek Rosji. Niestety trzeba by było poświęcić minimum dwa dni na zwiedzanie i objazdówkę. Budżet się powoli kurczył, a przed nami było kilkanaście dni jazdy. Z drugiej strony znaliśmy już drogę i wiedzieliśmy czego możemy się spodziewać, prócz oczywiście czynnika ludzkiego-rosyjskiego  na przykład przejechaliśmy przez miejsce wypadku drogowego z prędkością około 140 km/h, bo od naszej strony w ogóle nie był zabezpieczony i oznakowany, a zorientowaliśmy się dopiero jak mijaliśmy auto leżące do góry kołami i radiowóz na kogutach. Wiemy też jak Rosjanie radzą sobie bez nawigacji. Po prostu znaczą drogę przebytą tak, żeby dało się wracać po śladach. Koło Nowosybirska przez jakieś 50 kilometrów co paręset metrów leżała deska a ciężarówkę co je wiozła minęliśmy na obwodnicy miasta.
W Nowosybirsku spotkaliśmy Irlandczyka, z którym mijaliśmy się po drodze parę razy miał problem bo mu nawigacja padła, a nie miał żadnej papierowej mapy i nie znał cyrylicy. My za to mieliśmy dwa atlasy drogowe i nie planowaliśmy rozdzielenia, więc jeden mu sprezentowaliśmy opisując drogę i miasta w zrozumiały dla niego sposób. Ów Irlandczyk podróżował sam, bo jego kompan podróży zginął w wypadku w Mongolii. Ciało kolegi wysłał samolotem do Irlandii, a sam kontynuował podróż, która miała się zakończyć w Moskwie. Proponowaliśmy mu aby jechał z nami w grupie, ale odmówił. Powiedział, że nie chce nas opóźniać i w ogóle. Nie wiem jak dotarł do Moskwy, ale więcej go już nie widzieliśmy. Za to często spotykaliśmy Japończyka, którego mijaliśmy jak odpoczywał, a potem on mijał nas jak odpoczywaliśmy. Jednego dnia, gdy staliśmy na poboczu i czekaliśmy, aż szVagra moto ostygnie, bo się grzało Japończyk zatrzymał się zapytać czy może pomóc. Znaczy tak myślimy, bo nie znał żadnego języka prócz japońskiego. Na migi pokazaliśmy w czym problem, ale nie był w stanie nam pomóc, no bo przecież nie będzie dmuchał na chłodnicę . Był to facet gdzieś koło 60tki i samotnie jechał z Japonii na Nordkapp. Strzeliliśmy sobie fotki i już więcej się nie widzieliśmy. Problem z grzaniem się silnika Darek rozwiązał na drugi dzień rano, okazało się że jeden z przewodów gumowych jest ściśnięty przez co przepływ płynu był utrudniony. Przy eliminowaniu usterki zagadał do nas kierowca polskiej ciężarówki, który od dwudziestu lat jeździ co miesiąc TIRem do Mongolii. Opowiadał o spotkanych Polakach przez te wszystkie lata a byli praktycznie wszyscy piechurzy, rowerzyści, motocykliści i samochodziarze różnej maści. Droga powrotna szła nam zdecydowanie łatwiej, a na dodatek czas grał na naszą korzyść, bo w tą stronę godzin przybywało. Któregoś ranka wstaliśmy o siódmej rano poszliśmy na kawę, a tu okazało się, że w okolicy jest dwugodzinna zmiana czasu i że jest dopiero piąta rano. Pijąc kawę przenieśliśmy się w czasie o 2h  Nie obyło się również bez problemów technicznych, czasami dziury w drodze były tak głębokie, że zawadzałem kolektorem o asfalt oczywiście kilka dziur to spoko, ale kilkadziesiąt poskutkowało pęknięciem kolektora przez co „koza” stała się lekko głośniejsza. Dorwaliśmy spawacza którego praktycznie zmusiliśmy do spawania bo nie chciał zbytnio brać się za robotę. Jak pospawał jedno okazało się, że jeszcze jest urwany przy wyjściu z cylindra, ale tu już kategorycznie odmówił współpracy leń jeden. Tego dnia przejechaliśmy tylko 300km, a jazdę zakończyliśmy u drugiego spawacza, który znał się na rzeczy, zrobił swoje i jeszcze poprawił po leniu. Po drodze wpadliśmy po swoje rzeczy do Siergieja. Akurat w tym czasie przebywał w Moskwie, ale garaż czekał na nas otwarty. Niechętnie dopakowaliśmy bagaż.
W podzięce zostawiliśmy Limitowaną wersję Bajkal Vodka do kolekcji w domku grillowym. W Ufie znowu była myśl o zmianie trasy, żeby pojechać przez Samarę do Moskwy, jednak myśl została odrzucona z powodu szaszłyków w Suczkowie. Tak bardzo chcieliśmy je jeszcze raz zjeść. Pogoda w drodze powrotnej też chyba była lepsza mniej padało i ogólnie było cieplej. Deszcz zlał nas przed Moskwą tak, że musieliśmy się wcześniej zatrzymać i przeczekać, a rano jak tylko ruszyliśmy znowu zaczęło lać. Wody na drodze było tak dużo, że ta wyrzucana spod przedniego koła zrywała nogi
z setów. W sumie to można było trochę zwolnić, ale po co . Deszcz odpuścił dopiero na rogatkach Moskwy, ale za to pojawił się mega korek. Darek wymijał auta poboczem, a ja pasem oddzielającym kierunki jazdy. Czasami było tak wąsko, że tarłem sakwami po barierce energochłonnej. Jako że poruszaliśmy się różnymi prędkościami w korku pogubiliśmy się. Ja myślałem, że szVagier mi uciekł i go goniłem. On natomiast zatrzymał się, przez co odległość między nami zrobiła się spora. Po wymianie smsów odnaleźliśmy się i pojechaliśmy do centrum zwiedzać Kreml. Na jednych ze świateł jakiś kierowca coś krzyczał do nas a my nie mogliśmy go zrozumieć po chwili okazało się, że on krzyczy do nas po polsku, więc poprosiliśmy go, żeby nas podprowadził pod Kreml. Tak też uczynił, jeszcze pogadaliśmy chwilę, a potem uciekł, bo staliśmy w strefie zakazu parkowania i policja krzywo się patrzyła. Zwiedziliśmy Kreml, Plac Czerwony i okolice. Za Moskwą ruch tradycyjnie malał z każdym kilometrem czasami przez godzinę nikogo nie wyprzedzaliśmy, a i noclegowni było zdecydowanie mniej. Pamiętam ostatni nocleg w pokoju bez zamka był tylko prowizoryczny skobel, a od strony pokoju haczyk jak w wygódce. Łóżka były pozbijane z desek, a na nich materace-sienniki o grubości 2 cm. Cena 400 rubli za dwie osoby z czegoś się brała skoro średnia to było 1000-1200 rubli. Po rosyjskiej stronie jeszcze wymieniliśmy szVagrowi napęd, bo zaczynał rolki gubić i bał się jechać z większą prędkością. Znaleźliśmy zakład mechaniczny, ale nikt nie potrafił tego zrobić, więc poprosiliśmy o narzędzia i kawałek podłogi, uwinęliśmy się w dwie godziny. Potem już tylko nudna Łotwa, Litwa i bociany na drogach. Na ostatni nocleg dotarliśmy do Suwałk. Ostatniego dnia omijaliśmy Warszawę przez Mińsk Mazowiecki, Grójec do Rawy Mazowieckiej a potem „Gierkówka” do Częstochowy. W Częstochowie wiadomość od Polakko, że chętnie wyjedzie nam naprzeciw i żeby mu dać znać. Spotkaliśmy się w Dobrodzieniu i oczywiście gadka-szmatka, pytania, odpowiedzi itp. We trzech dojechaliśmy do Opola i na parkingu znowu gadulec, aż się zrobiło ciemno. Żeby nie było zbyt pięknie ostatni kilometr jechałem w ulewie. 24 czerwca szczęśliwie dotarliśmy do domów.
ObrazekObrazekObrazekObrazekObrazekObrazekObrazekObrazekObrazekObrazekObrazek

Podsumowując wyjazd trwał 24 dni w tym czasie zrobiliśmy prawie 16000 kilometrów. Straty to popękany kolektor i stelaż, urwany tłumik wszystko udało się naprawić w drodze więc nie były to poważne usterki 
W wyprawie udział wzięli:
1. SzVagier – Darek na Honda VFR 800 Fi RC46 ‘00
2. Puzon – Piotrek na Honda VFR 800 Fi RC46 ‘98

O naszych przygotowaniach możecie poczytać na naszej stronie: https://www.facebook.com/motobajkal
Więcej zdjęć można zobaczyć tu:
https://plus.google.com/u/0/photos/1081 ... 4897513281

Fred
ostry klepacz
ostry klepacz
Posty: 2605
Rejestracja: ndz 08 kwie 2007, 20:48
Imię: .
Płeć: Mężczyzna

Re: Relacja „C. migratorius” czyli motowypad nad Bajkał

Post autor: Fred » wt 31 mar 2015, 06:46

Zajebista sprawa. Oglądając fotki czuje się jakbym jechał z Wami i jakby mi wracały wspomnienia... :)

Po powrocie z jakiejkolwiek wyprawy, mimo trudów - człowieka cieszy każdy dzień który zaczynał się i kończył na motocyklu :aww

Zaper
klepacz
klepacz
Posty: 705
Rejestracja: pn 12 maja 2014, 18:04
Imię: Krzysztof
województwo: małopolskie
Płeć: Mężczyzna
Lokalizacja: Nowy Sącz
Kontakt:

Re: Relacja „C. migratorius” czyli motowypad nad Bajkał

Post autor: Zaper » wt 31 mar 2015, 09:11

Super się czytało :) ekstra wyprawa.

Awatar użytkownika
Bury
klepacz
klepacz
Posty: 925
Rejestracja: czw 28 mar 2013, 21:53
Imię: Andrzej
województwo: pomorskie
Płeć: Mężczyzna
Lokalizacja: Tczew

Re: Relacja „C. migratorius” czyli motowypad nad Bajkał

Post autor: Bury » wt 31 mar 2015, 10:11

Zajebisty wypad!!! Panowie chyle czoła i mam nadzieje ze kiedys coś podobnego bedzie mi dane przeżyć
VFR800 RC46 98r była
CBR1100XX Super Blackbird
Darkness Black Metallic

Awatar użytkownika
śliniak290
klepacz
klepacz
Posty: 1842
Rejestracja: pn 07 cze 2010, 09:41
Imię: Wojciech
województwo: mazowieckie
Płeć: Mężczyzna
Lokalizacja: Warszawa - Jelonki

Re: Relacja „C. migratorius” czyli motowypad nad Bajkał

Post autor: śliniak290 » wt 31 mar 2015, 11:45

Piotrze pisać to ty umiesz, super fotki, jest czego pozazdrościć.
Jeszcze raz gratuluje fajnego wyjazdu.
Najpierw naucz śmiać się z siebie , a potem śmiej się z innych !!!

Awatar użytkownika
puzon
klepacz
klepacz
Posty: 1632
Rejestracja: ndz 26 paź 2008, 12:36
Imię: Piotr
województwo: opolskie
Płeć: Mężczyzna
Lokalizacja: HitlerSee
Kontakt:

Re: Relacja „C. migratorius” czyli motowypad nad Bajkał

Post autor: puzon » wt 31 mar 2015, 19:43

Czytajcie czytajcie już dawno nie poświęciłem tyle czasu na pisanie. Zauważyłem że najlepiej się czyta jak się jest wylogowanym, wszystko jest wypośrodkowane i dopasowane.

Dziękuję za uznanie :wink:

Awatar użytkownika
Fankas
pisarz
pisarz
Posty: 329
Rejestracja: sob 31 lip 2010, 21:26
Imię: Fankas
województwo: śląskie
Płeć: Mężczyzna
Lokalizacja: Bielsko-Biała

Re: Relacja „C. migratorius” czyli motowypad nad Bajkał

Post autor: Fankas » wt 31 mar 2015, 20:22

Puzon przez ciebie caly dzien w pracy prawie nic nie zrobilem bo jak tylko nikt mi d*** nie zawracal to zapuszczalem sie w twoja lekture :twisted:
rewelacja :)
Like a true nature's child
We were born, born to be wild
We can climb so high
I never wanna die

Born to be wild

Awatar użytkownika
juhass
pisarz
pisarz
Posty: 332
Rejestracja: wt 20 maja 2008, 08:39
Imię: Tomasz
województwo: śląskie
Płeć: Mężczyzna
Lokalizacja: Gliwice

Re: Relacja „C. migratorius” czyli motowypad nad Bajkał

Post autor: juhass » śr 01 kwie 2015, 00:24

Super się to czyta- ale najgorsze, że jak się już zacznie to nie można się oderwać. Cholernie zazdroszczę wyprawy i gratuluje!

Awatar użytkownika
Radarro
klepacz
klepacz
Posty: 557
Rejestracja: śr 23 kwie 2008, 13:55
Imię: Radek
województwo: śląskie
Płeć: Mężczyzna
Lokalizacja: SGL

Re: Relacja „C. migratorius” czyli motowypad nad Bajkał

Post autor: Radarro » śr 01 kwie 2015, 08:21

Jeszcze raz szapo ba dla was za ten wypad... Czyta się tak jakby człowiek tam był z wami...
Ja tak samo jak kilka osób miałem dzień z głowy w robocie przy czytaniu :)
V4 + R6 Brotherhood :-D
TS 350 -> 800Fi -> VTR SP1 -> RSV Tuono '03 -> VFR 400

Awatar użytkownika
magik
klepacz
klepacz
Posty: 501
Rejestracja: wt 13 kwie 2010, 17:55
Imię: Mathias
województwo: śląskie
Płeć: Mężczyzna
Lokalizacja: SG

Re: Relacja „C. migratorius” czyli motowypad nad Bajkał

Post autor: magik » śr 01 kwie 2015, 08:52

Radarro pisze:Ja tak samo jak kilka osób miałem dzień z głowy w robocie przy czytaniu :)
potwierdzam, acz pozostaje niedosyt opowieści, zwłaszcza z trasy powrotnej, i komentarz do tych wybranych zdjęć tez był by mile widziany. Innymi słowy mówiąc MAŁO !! MAŁO !! MAŁO !!

Awatar użytkownika
puzon
klepacz
klepacz
Posty: 1632
Rejestracja: ndz 26 paź 2008, 12:36
Imię: Piotr
województwo: opolskie
Płeć: Mężczyzna
Lokalizacja: HitlerSee
Kontakt:

Re: Relacja „C. migratorius” czyli motowypad nad Bajkał

Post autor: puzon » czw 02 kwie 2015, 00:40

magik pisze:Innymi słowy mówiąc MAŁO !! MAŁO !! MAŁO !!
Prowokator :!:
Wiem że MAŁO !! dlatego planujemy jeszcze dłuższy wyjazd :twisted: ale że nasze pobory są zbyt niskie nie nastąpi to zbyt szybko :cry:

Awatar użytkownika
Niron
klepacz
klepacz
Posty: 657
Rejestracja: ndz 08 lut 2015, 23:20
województwo: lubelskie
Płeć: Mężczyzna
Lokalizacja: Siemień

Re: Relacja „C. migratorius” czyli motowypad nad Bajkał

Post autor: Niron » sob 04 kwie 2015, 11:51

cały tydzień odkładałem czytanie lektury, bo nie miałem tyle wolnego czasu żeby przeczytać wszystko naraz a nie chciałem tego robić na raty, wyprawa super, ale za każdym razem jak czytam podobne relacje z wypraw, to się tym bardziej upewniam w tym że nie jadę nigdzie na koniec świata motocyklem, chodzi tu o nawierzchnię dróg z która nie che się męczyć nie mniej szacunek dla Was że się odważyliście :) takie jeszcze pytanko jak się sprawowały sakwy? kufry są drogie sakwy dużo tańsze i właśnie myślę nad zakupem sakw zamiast kufrów, chciałbym poznać opinię kogoś na ten temat, a po takiej wyprawię sądzę że jesteście w stanie dużo potrzebnych info udzielić :wink:
„If everything seems under control you’re just not going fast enough”
CB 500 -> CBR 600 F3 -> VFR 800 FI

Awatar użytkownika
puzon
klepacz
klepacz
Posty: 1632
Rejestracja: ndz 26 paź 2008, 12:36
Imię: Piotr
województwo: opolskie
Płeć: Mężczyzna
Lokalizacja: HitlerSee
Kontakt:

Re: Relacja „C. migratorius” czyli motowypad nad Bajkał

Post autor: puzon » ndz 05 kwie 2015, 18:11

Niron pisze: jeszcze pytanko jak się sprawowały sakwy?
Sakwy słabo zdały egzamin w tej podróży po prostu nie wytrzymały. Fakt suwaki dały radę ale reszta porozrywana, przetarta ale na krótsze wyjazdy sprawdzają się wyśmienicie. W ogóle bagaż to temat rzeka :mrgreen: my wzięliśmy go zdecydowanie za dużo.

Awatar użytkownika
magik
klepacz
klepacz
Posty: 501
Rejestracja: wt 13 kwie 2010, 17:55
Imię: Mathias
województwo: śląskie
Płeć: Mężczyzna
Lokalizacja: SG

Re: Relacja „C. migratorius” czyli motowypad nad Bajkał

Post autor: magik » ndz 05 kwie 2015, 19:05

Kurde puzon..... Jaki temat rzeka Piszi Wania :-P a nie się miga Tyle czasu od wyprawy, że książkę dało by radę napisać i wydać plus poradnik :-P
Lud domaga się więcej szczegółów więcej informacji.
A najlepiej jakiś rzutnik "woda rozmowa" :-D i jazda z tematem :-)

Awatar użytkownika
MEKU
zadomowiony
zadomowiony
Posty: 73
Rejestracja: pn 28 paź 2013, 21:27
Imię: Darek
województwo: dolnośląskie
Płeć: Mężczyzna
Lokalizacja: Ząbkowice Śląskie

Re: Relacja „C. migratorius” czyli motowypad nad Bajkał

Post autor: MEKU » pn 06 kwie 2015, 10:38

Mega wyprawa, fantastyczny opis, gratuluję odwagi, spręża, determinacji i wytrzymałości. Zazdroszczę.
Obrazek

ODPOWIEDZ

Kto jest online

Użytkownicy przeglądający to forum: Obecnie na forum nie ma żadnego zarejestrowanego użytkownika i 48 gości