Plany wyjazdowe cały rok kreowały się wokół Alp na które namawiał Piter. Jednak pewne sprawy uniemożliwiły mu wyjazd, więc z resztą ekipy pomyśleliśmy o planie alternatywnym. Jednym z pomysłów był wyjazd na Mazury i wybrzeże jednak przegrał szybko z wizją wyjazdu do Rumunii i Bułgarii. Po cichu liczyliśmy tez na wstąpienie do Turcji lub Grecji.
Skład:
Do stałej ekipy czyli: Dazer z Martą (BMW F800GS), Staneey z Asią (Thundercat), Piszol (VFR750) i ja czyli tomcat (VFR 800) dołączył Igor (BMW F650GS) który doskonale się odnalazł w tym towarzystwie. Zabrakło niestety wyżej wspomnianego Pitera, z różnych powodów nie mógł też jechać Magic, Waldemarros i Daniel. Brakowało też oczywiście nieodżałowanego Maćkasoko.
Dzień pierwszy:
Ruszyliśmy z Podpromia o 6 rano, komitet pożegnalny tworzył Ares z Piterem który odprowadził nas kawałek Skodą. Szybki przystanek u Gawła w Baryczce, profesjonalne naciągnięcie łańcucha młotkiem i przecinakiem w Piszolowej bestii i już śmigamy dalej. Zatrzymujemy się w Barwinku, tankowanie i w drogę. Słowacja mija mozolnie i nudno, nie lubimy tamtędy jeździć. Na szczęście sprawnie dolatujemy do Węgier i trasa zaczyna wyglądać ciekawiej. Dwa ruchy manetką jak powiada Staszek i już granica z Rumunią. Szybka kontrola graniczna i jesteśmy w Satu Mare, odpoczynek na stacji benzynowej i tankowanie. Piszol zapomniał pin do karty i jedzie na łasce Staszka


Dzień drugi:
Wstajemy jak najwcześniej aby zrobić trochę kilometrów zanim upały zaczną dawać znać o sobie. Jedziemy przez różne miasteczka gdzie jesteśmy niecodziennym widokiem, wszyscy machają i cos krzyczą. Denerwuje jedynie mnogość psów i pełno śmieci, wszędzie pełno śmieci. Spotykamy grupę Włochów na BMW, Hornecie i Multistradzie. Coś nie byli pocieszeni jak ich wyprzedziliśmy na trasie, Igor był dumny z objechania 150 konnej Multistrady swoim 50 konnym GS-em ale właściciel czerwonego Ducati chyba się zapienił bo trzymał się za nami przez dobre kilka km. Dojeżdżamy do Bicaz, robi się całkiem ładnie, wąwóz prezentuje się okazale, nie jest to może Kanion Colorado ale i tak jest na co popatrzeć. Mnóstwo turystów, autokarów i straganów z pamiątkami. Robimy sporo zdjęć. Zdjęcia robią nam. Pierwszy lachon chce zdjęcie z motocyklem, oczywiście z czerwoną VFR, szkoda że wiek około 60 lat. Wsiadamy na maszyny i kierujemy się do miasta Brasov, następnie kierunek Sibiu, chcemy przenocować jak najbliżej szosy Transfogarskiej. Dojazd nie zajmuje nam zbyt wiele, drogi stały się lepsze, dużo zakrętów więc całkiem przyjemnie się jechało. Nocleg znajdujemy u samych stóp Gór Fogarskich za niewiele więcej niż poprzedni, czyli jakieś 25zł na głowę. Standard pokoju dosyć dobry, mamy kuchnię w której przyrządzamy frytki, międzyczasie popijając specyfik którym poczęstował nas właściciel. Miało to procenty, oj miało

Dzień trzeci:
Z rana orientujemy się że ten bimber to nie była najlepsza opcja ale czujemy się świetnie i czym prędzej jedziemy na wychwalaną drogę 7C. Początkiem lasy, szybkie winkle i wspinamy się do góry. Pogoda dopisuje, jest bezchmurnie, widoki co raz ciekawsze. Co kawałek zatrzymujemy się na zdjęcia i podziwianie trasy. Im wyżej tym piękniej, asfalt dobry jednak nie taki doskonały jak się spodziewałem, wygląda jak by po nim jechała jakaś mała frezarka. Na szczycie mnóstwo turystów, zrobiło się tu bardzo komercyjne miejsce, jeździ mnóstwo wycieczek. Mimo wszystko jest bardzo ładnie. Zjeżdżając mijamy tunel powodujący ciekawe wrażenie akustyczne, widujemy dużo wodospadów, koni i baranów pasących się na łąkach. Spotkaliśmy grupę kilku całkiem urodziwych Rumunek które robiły sobie zdjęcia oczywiście z czerwoną VFR, tym razem wiek nie przekraczał raczej 25 lat

Dzień czwarty:
Jedziemy spokojnie przez Transalpinę, droga niby dobra ale co kawałek brakuje asfaltu na paru metrach i tak cały czas. Zatrzymujemy się na brzegu pięknego jeziora Lacul. Płoszymy dwie polki i zażywamy orzeźwiającej kąpieli, super sprawa




Dzień piąty:
Rankiem idziemy zobaczyć plażę która jednak nie robi najlepszego wrażenia, jak zwykle pełno śmieci i tłok niesamowity, ciężko się poruszać. Drobne zakupy i pakujemy się w drogę. Żegnamy Rumunię która dostarczyła nam wiele miłych przeżyć jaki pozostawiła po sobie tyle samo niesmacznych wrażeń. Granicę mijamy sprawnie i Bułgaria nasza. Drogi dobre, ruch dużo mniejszy, upał też trochę zelżał ale nadal jest w okolicach 30 stopni. Patrzymy na mapę i analizujemy co zobaczyć po drodze. Wjeżdżamy na półwysep Kaliakra, i idziemy zwiedzać. Piękne miejsce, fale rozbijają się o skały, widoki nieziemskie, do tego spotykamy dużo polaków. Decydujemy się poszukać noclegu w miarę wcześnie, tak aby wieczorem zażyć jeszcze morskiej kąpieli . Poszukiwania rozpoczynamy w miejscowości Albena która okazała się jednak kurortem nie mniejszym niż Złote Piaski więc nie było szans na nic w dobrej cenie. Nie interesuje nas tym razem namiot, chcemy odpocząć, zamknąć bagaże w pokoju i iść beztrosko poszaleć. Docieramy do miejscowości Kranevo i tam znajdujemy nasz upragniony domek. Okolica nie wygląda zbyt pięknie ale sam hotel jest bardzo ciekawy. Klima, TV, lodówka, basen i całkiem ładne wnętrze szybko przekonywają nas że to jest to czego szukamy. Do tego śmieszna cena, 70zł za 3 doby, aż nie mogliśmy uwierzyć i dopytywaliśmy właścicielki kilka razy czy na pewno tyle płacimy. Do tego dopłacamy po 20zł dziennie za śniadanie, obiad i kolację, na dole restauracja z dobrym piwkiem, obok sklep, czego chcieć więcej?


Dzień szósty:
Ten dzień ma być całkowitym odpoczynkiem, spędzamy go w większości na plaży zostawiając motocykle w spokoju. Delektujemy się pięknym widokiem, nie ma tu takiego tłoku jak w Rumunii, spokojnie można rozłożyć ręcznik. Do tego ciepła woda i dużo atrakcji umilają spędzanie czasu :>
Dzień siódmy:
W nocy padało, rano pogoda nie wygląda zachęcająco, ma się jednak według prognoz rozpogodzić więc wybieramy się do Nessebaru, zabytkowego miasta. Niestety nie rozpogodziło się a po drodze zaczął padać deszcz, jak się okazało nie wszyscy zabrali ze sobą przeciwdeszczówki więc to było kolejne utrudnienie. Przystanek w przydrożnym barze na wysuszenie się i wypicie gorącej herbatki . Miejsce było dość obskurne lecz dało się tam dobrze pojeść. Sympatyczna pani właścicielka mówi że teraz to już na pewno nie będzie padać i możemy jechać spokojnie dalej jednak jak się później okazuje z pani taki meteorolog jak ze mnie ksiądz. Docieramy do Nessebaru, jeszcze nie pada ale chmury się kłębią nad nami jak by miało zaraz lunąć. Zwiedzamy stare miasto, mnóstwo turystów jednak jest tu bardzo ładnie. Mamy 120km do naszego noclegu i zaczyna od nowa padać deszcz, co raz mocniejszy. Już nawet przeciwdeszczówki nie pomgają a większość z nas ciuchy motocyklowe zostawiła w hotelu:evil: Dojeżdżamy zmoknięci i zmarznięci. Gorący prysznic, kolacja i planowanie trasy powrotnej.
Dzień ósmy.
Rozpoczynamy trasę powrotną do domu. Dzień wcześniej ustaliliśmy wspólnie, że wracać będziemy tak, aby jeszcze raz zaliczyć Transalpinę, a dokładniej jej najbardziej spektakularną południową część . Nie śpieszyliśmy się aby jak najwcześniej wyjechać ponieważ ubrania nie mogły wyschnąć po trasie dnia zeszłego więc spokojnie idziemy na śniadanie, zaprzęgamy maszyny, robimy sobie fotki z właścicielkami obiektu i paniami z kuchni (zdaje się że byliśmy tam swego rodzaju atrakcją), jedziemy jeszcze kupić jakieś pamiątki i w drogę. Niewiele ponad dwadzieścia stopni i piękne słońce, dobre, szerokie drogi i mały ruch sprawiają że jedzie się wspaniale. Tuż przed granicą z Rumunią zatrzymujemy się na tankowanie i okazuje się że Staszka kot niedomaga. Wysypało się łożysko w tylnym kole i tym samym przypomina się sytuacja sprzed roku w Czarnogórze

Dzień dziewiąty.
Wstajemy jak najwcześniej, wszak przed nami ponad 800km do domu, w tym dalsza część Transalpiny. Temperatura nie rozpieszcza, w niektórych miejscach termometr wskazuje nawet 2 stopnie więc jest rześko ale pięknie i słonecznie


