M&M Ekspedyszyn

Miałeś jakaś niezłą akcję i chcesz sie podzielić? Chcesz opowiedzieć o swojej wyprawie? Dawaj dawaj.
marcind79
Posty: 18
Rejestracja: wt 15 lut 2011, 13:08
Imię: Marcin
województwo: zachodniopomorskie
Płeć: Mężczyzna
Lokalizacja: Debno

M&M Ekspedyszyn

Post autor: marcind79 » pn 12 maja 2014, 01:49

Witam

W związku z tym, że już wielokrotnie korzystałem z Waszej wiedzy i doświadczenia, choć planowałem podzielić się tym, dopiero w momencie kiedy będzie skończone... Czas leci, kolejny sezon się zaczyna, dług wdzięczności zaciągnięty... a niech stracę... Miłej lektury - temat nie skończony, może za waszą namową skończę (oczywiście jeżeli będzie się podobał)... Miłej lektury :)


M&M Ekspedyszyn - Alpy 2012.

NOTE: wszelkich purystów językowych przepraszam za celowe przekręcenia i błędy :] Łyknijcie 2 (albo 10) kropelek Valium i miłej lektury :]

1. Początek.

Było nas 2. Dwóch czubów. Ale to podobno rodzinne. Więc razem, dwaj bracia, Wymyśliliśmy sobie że pewnego pięknego dnia, pod koniec sezonu, walniemy na naszych dwukołowych wehikułach około 1000km ciurkiem. Była to nasza pierwsza wspólna większa wyprawa. Szczytny cel: kopalnia uranu. Żeby nie było, jak zwykle umówiliśmy się na W zasadzie na 7 rano, czy na 6. Co za różnica. Zgodnie z moją dewizą "Drobne spóźnienie zawsze w dobrym tonie", na wyprawę wyjechaliśmy po 8. Mój brat, krew z krwi, kość z kości był oczywiście wniebowzięty. Ale co tam. Fajnie będzie :] Ponarzeka, ponarzeka i mu przejdzie. W trakcie rzeczonej "wyprawy" spotkaliśmy się z szerokim przekrojem aury pogodowej, od słońca, przez mgłę po oberwanie chmury. I najgorsze w niej było to, że spodobało nam się. I od tego się wszystko zaczęło.

W związku z tym, że obydwaj na twarzoksiążce musilibyśmy zaznaczyć status "w związku", z tym, że ja jeszcze z checkboxem - dzieciaty - mieliśmy rok czasu na zaprzyjaźnienie naszych towarzyszek w drodze życia z tą jakże zacną nową ideą. W przyszłym roku Alpy. Tylko my dwaj i dwa motóry. Oczywiście zaczęło się od argumentów "Kochanie to tylko 3 dni. 2 dni na dojazd i powrót i jeden dzień polatamy". Taa. Jasne. Sam bym w to nie uwierzył. Jednak długotrwały, jakże skomplikowany i ambitny proces został rozpoczęty.


2. Przygotowania psychiczne

Mój jakże wspaniały i przewidujący braciszek (poptrzcie, ten młodszy a ten lepszy) zakupił świniaka (http://www.ceramika.info/photo/437.jpg - niezupełnie takiego, ale oddaje ideę), oczywiście takiego którego należy stłuc aby dobrać się do funduszy ("przecież inny to bez sensu..."). Mało tego, postawił go "na straży" kibelka i pobierał opłaty na każdej "domówce" na rzecz "przyszłej wyprawy" :] Czad nie ? Pewnie tak doputy nie chciałeś(aś) skorzystać z tej toalety, bo świniak "przygarniał" wyłącznie pięciozłotówki :] Niestety (albo stety) nie było to jedyne źródło finansowania tej wyprawy w nieznane, aczkolwiek aboslutnie nie mogę go zbagatelizować, gdyż okazało się znaczące. Wracając na ziemię, negocjacje Michała wyglądały tak, że oznajmił swojej żonie, że wyjeżdza. I tyle. Ja miałem trudniej. Musiałem przekonać żonę, że wrócę cały i "będę uważał" oraz, że mogę ją zostawić samą na (ekhem) 3 dni z córką. Łatwo nie było, ale sprzyjające okoliczności spowodowały, że czas wyprawy, a w zasadzie dopuszczalny czas wyprawy nam się "deczko" wydłużył. W sumie niewiele. W związkuz z powyższym zaplanowalliśmy (taa jasne śmy.... Michał zaplanował - i dobrze, przynajmniej mieliśmy azymut) sobie wyprawę o taką, 3-dniową:

_Alpy w 3 dni_

https://maps.google.com/maps?saddr=D%C4 ... ,14,15&z=5

i wersja króciutka :]

http://goo.gl/FcMJf

Jeż spieszę z wyjaśnieniami mającymi uwiarygodnić tą trasę. Czas wyprawy wydłużył nam się do 5 dni. Niektórzy niewierni mówili, że to wariactwo, że to się nie da, że chory plan. Kwitowaliśmy takie komentarze smutnum kiwaniem głową oraz bardzo znaczącym "taaaaa... uhm..... weźmiemy to pod uwagę". Ale wymiana spojrzeń między nami mówiła raczej "Kto by dał radę jak nie my" :] Tym samym po zaplanowaniu "traski", można powiedzieć, że przygotowania psychiczne zostaly zakończone. Pozostało już tylko czekać na datę startu.

3. Przygotowania fizyczne.
Nie, nie będzie to dotyczyło przygotowań motocykli. Te były długie, bolesne i namiętne a ich opisywanie wiązałoby się z wykorzystaniem słów powszechnie uważanych za obraźliwe. Ważny jest fakt, że w efekcie oba motocykle były "mniej więcej" przygotowane. Co prawda moja maszynka za wszelką cenę starała się roztopić mi prawą nogę na wysokości kostki, ale poradziłem sobie z tym poprzez instalacje "deflektora cieplnego" w bucie (ładne określenie na kilkukrotnie złożoną kartkę papieru:] ). Przyczyna rozgrzanego do czerwoności buta wyjaśniła się juz po powrocie, jednakże jej wyjaśnienie wiązało by się z ponownym wykorzystaniem nieprzystających epitetów, w związku z powyższym zostanie pominięta. Ważny był fakt, że po intalacji deflektora dało się z tym wytrzymać i nawet specjalnie nie przeszkadzało. Wracając do przygotowań, naszym głownym celem było zrzucenie maksymalnej ilości kilogramów, aby wejść w kombinezony po zimie. Ciężko było, ale udało się. Ćwiczenia fizyczne i zmiana diety (ograniczenie piwa i regularne próby zakładania kombinezonu :] ) przyniosły pożądany skutek. Obaj osiągneliśmy porządaną rzeźbę ciała (kaloryfer ? pffff po co jak można mieć boiler...) a w efekcie byliśmy w stanie wbić się w kombinezony i nawet znalazło się w nich jeszcze miejsce na mp3-jkę, więc luuuzuu a luuuzuu. Kolejnym etapem przygotowań do wyjazdu oraz testów sprawnościowych motocykli i techniki jazdy miała być jazda po torze. Obydwaj mieliśmy jeździć po takim obiekcie po raz pierwszy, jednak w związku z tym, że motocykle mieliśmy nie od wczoraj (no w końcu to 3 sezon), jak na amatorów, ekhem doświadczonych motocyklistów, przystało zaczeliśmy poszukiwania odpowiedniego dla nas obiektu, dostosowanego pod kątem wymagań i stopnia trudności. Wybór padł na tor Poznań. W sumie relatywnie niedaleko, więć dlaczego nie. I tu zaczęły się schody. Zgodnie z hasłami głoszonymi przez szeroko pojęte społeczeństwo "motocykliści na tor", wydawałoby się, że są to obiekty stosunkowo łatwo dostępem. Konia z rzędem temu kto "z ulicy", legalnie, bez przecinania kłódek i przeskakiwania przez płoty, dostanie się na tor żeby na nim pojeździć. Zaraz podniosą się głosy, że przecież są moto-popołudnia i dni motocykla. No nie da się temu zaprzeczyć, jednak moto-popołudnia odbywają się w poniedziałek, co z przyczyn ode mnie niezależnych w zasadzie całkowicie przekreśla moje szanse na pojawienie się na tej imprezie, mało tego, w tym roku odbyły się łącznie 9 (dziewięć) razy, oraz, co w sumie jest drobnostką ale warto o tym wspomnieć, łączny, maksymalny czas przejazdu na tej imprezie to 60 minut. No bez szału. 2-3h jazdy w jedną stronę i godzina latania po torze. Cóż, po długich rozważaniach i uwzględnieiu podanej wyżej przyczyny, impreza ta została całkowicie przekreślona. Nie wolno również zaponieć o dniach motocykla. Tymi byliśmy zdecydowanie bardziej zainteresowani, ponieważ są to zajęcia z instruktorem. Z kolei ta impreza odbywa się z powalającą częstotliwością - 2 razy w ciągu roku a ilość wolnych miejsc w momencie sprawdzania była równa -54 (minus 54). Tym samym marzenia o torze poznań legły w gruzach. I DZIĘKI BOGU! Pozabijalibyśmy się tam. Już tłumaczę dlaczego. W związku z niepowodzeniami związanymi z poznaniem, rozpoczęliśmy poszukiwania alternatywy. Okzało się, że u naszych zachodznich sąsiadów w miejscowości Templin, jest całkiem przyjemny tor kartingowy. I podobno nawet ktoś tam jeździ motocyklami. No czad! W związku z tym, że język Goethego jest nam obcy, znaleźliśmy kogoś kto rozmawia po niemiecku. Osobnik ten po długich namowach zgodził się na przeprowadznie połączenia telefonicznego z obsługą toru aby wydębić od nich więcej informacji. Udało się ustalić, iż wstęp jest w zasadzie wolny pod warunkiem, że akurat nie ma żadnej imprezy, czyli w grę wchodzą raczej dni robocze. MNIODZIO. Jedziemy. Pierwszy wypad na tor zakończony 100% sukcesem. Dał nam jednak pogląd na wymagany poziom umiejętności aby dobrze się czuć na takich obiektach. Zaskoczył nas również stopień wycieńczenia fizycznego. Po 5-7 minutach jazdy po ciasnej trasie, obaj byliśmy mokrzy jak szczury. Tak czy inaczej, gdybyśmy pojechali do Poznania i tam próbowali coś robić na tych motocklach, gdzie prędkości są zupełnie inne. Mogło by to się skończyć po prostu źle. A tutaj przy relatywnie niskich prędkościach (pod koniec dnia VMAX które osiągalem na torze to było coś pomiędzy 120 a 130) dało się sprawdzić zarówno granice swoje jak i motocykla. Wnioski ? Wykrzyczane na 2-gim zakręcie: "O ku....a, to te motocykle można aż tak pochylić ??" oraz fakt, iż granice naszych umiejętności były zdecydowanie łatwiejsze do osiągnięcia niż motocykli. Udało się jednak zidentyfikować kilka niedociągnięć w jednym z pojazdów, które w kolejnych tygodniach, jeszcze przed wyjazdem, miały być usunięte. Przed samym wyjazdem wybraliśmy się ponownie na wspomniany wyżej obiekt. Pogoda w zasadzie podobna, tylko odrobinę gorsza. Coś tam zaczynało kropić. Ale nic to. Wjazd na tor, kilka okrążeń celem rozgrzania opon i ogień. Tym razem czysta przyjemność z jazdy. W związku z tym, że nie dorobiłem się jeszcze w tamtym czasie sliderów, w gratisie od toru dostałem dziury na kolanach w kombinezonie (przetarte punktowo rzepy). Ale nic to. W pewnym momencie usłyszałem tylko w słuchawkach "o kurwaaaaa". Pacze w lewo i widzę Michała podnoszącego się ze swoich szanownych 4 liter. Pytam czy cały odpowiada znaczącym "taaaa". Zatrzymałem motocykl i ruszyłem kłusem (w motocyklowym kombinezonie jest to śrenia przyjemność oraz dość komiczny widok) w jego kierunku. Michał stał nad motocyklem ze spuszczoną głową i płaczliwym (ale nie płączącym :] ) tonem mówi "nie będę go sam podnosił" :] Sytuacja pomimo swojej dramaturgii (no przecie za kilkanaście dni mieliśmy jechać) była przekomiczna. Po zakończeniu ostatniego, honorowego, okrążenia przyszedł czas na ocene zniszczeń. Złamany prawy podnóżek, otarty na tyłku kombinezon, lekko przerysowane plastiki z jednej strony, drobne pęknięcia plastików przy crash-pad'zie (pozdrowionka dla lasuch'a - dały radę), oraz złamany jeden zawiasik od deflektora na szybce motocykla. Szybka naprawa w pitstopie (tu należy podziękować obsłudze toru za chęci zrozumienia nas - przypominam język Goethego), polegająca na przełożeniu podnóżka pasażera, do przodu i porót do domu. Przed wsytąpieniem low-side udało się jednak ustalić, że moto jest jak najbardziej w porządku. Przy próbie ustalenia co się stało jako 100% pewniak można było uznać jedynie zformuowanie "przestałem się bać" :]

<powaga i odpowiedzialnosc>
Już zupełnie poważnie mówiąc, chciałbym podkreślić kilka rzeczy:
a) godzina jazdy na torze daje tyle doświadczenia ile... Nie po prostu nie da się tego porównać do jazdy po drogach cywilnych
b) asfalt na torze jest _inny_ niż ten cywilny. Ma on zdecydowanie większą przyczepność, a co za tym idzie, zejście "na kolanko" na drogach cywilnych, jest jak najbardziej możliwe, jednak dużo bardziej niebezpieczne.
Gorąco polecam jazdę na torze każdemu, a już zwłaszcza przed wyjazdem na jakieś wymagające trasy
</powaga i odpowiedzialnosc>

4. Ekwipunek
Poniżej będą straszne nudy, ale może komuś się przyda.
Oba motocykle zostały uzbrojone w kufry centralne Givi oraz tankbagi. Cały nasz podróżny dobytek był tak przemyślany aby zmieścić się w tej przestrzeni. Mieliśmy przygotowane również awaryjne pajączki jednak z założenia miały one pozostać niewykorzystane.

- apteczka (+leki na rozwolnienie, apap, aspiryna, antybiotych o szerokim spektrum). Antybiotyk był zabierany ponieważ mi zaczynała się jakaś infekcja i była wątpliwość jak się sprawa rozwinie

- namiot - gorąco polecam namiot z przedsionkiem. Jest gdzie schować graty oraz zrobić jakieś jedzonko w przypadku zlej pogody. Namiot był dobierany pod kątem wielkości, aby zmieścił się do kufra. Wlazła 3 z przedsionkiem. Świetny wybór.

- spiwory - również dobierane pod kątem wielkości, im mniejsze tym lepsze

- materace - podobnie jak powyższe

- przeciw-desczówka (rekawice buty). Standardowe wyposażenie na dłuższe wyprawy, zdecydowanie odradzam wyruszanie gdziekolwiek bez tego sprzętu

- plyn do czyszczenia szybki - zbytek, na wyprawie użyty może 2-3 razy

- recznik - koniecznie z mikrofibry. ekstremalnie mały

- klapki - dają odpocząć stopom na postojach. Na normalne buty nie było miejsca :]

- maly szampon, maly zel do mycia, sprzet do golenia - rzeczy dla nas były niezbędne, być może ktoś z nich zrezygnuje gdyż nie są konieczne z punktu widzenia wyprawy :]

- chusteczki nasaczone, chusteczki suche - przydatny drobiazg

- srajtasme - niezbędnik :]

- bezpieczniki (male duze) - absolutny niezbędnik

- jakas probowke samochodowa(12V), miernik cisnienia w oponach rzeczy przydatne

- kamere - w zależności od budżetu, nasza w sposób znaczący urozmaiciła wyprawę, tym bardziej że była pożyczona.

- aparat (aku statyw ladowarke zapasowa karte) - absolutny niezbędnik, przecież nie będzimy robić zdjęć komórkami :]

- narzedzia (izolacja poksipol poksylina kropelka trytki i tasma powertape zapasowe klamki kabelki jakies zestaw naprawczy do opon) - bez tego nigdzie bym nie pojechał

- jakis scyzor wszystko w jednym - najlepszy zakup tej wyprawy. Przydał się niezliczoną ilość razy

- kuchenka + naboje - dobra kuchenka turystyczna z odłączanymi nabojami. Rewelacyjna sprawa, gorąco polecam

- garnki sztucce kubek

- lancuch - model krowiak do spinania motocykli. Mieliśmy w końcu jechać przez rumunię i smotny by było gdybyśmy musieli wracać stopem

- ubrania + bielizna

- komputer (i-plus ladowarka przetwornica) - z racji wykonywanego zawodu absolutny niezbędnik

- ladowarka do telefonu - kolejny niezbędnik

- ladowarka do scala - i jeszcze jeden

- zapasowe kominiarki - to się chyba nie przydało, ale specjalnie miejsca też nie zajmowały

- mapy - absolutny niezbędnik

- latarki (czolowe, normalna) - niezbędnik. Przy czymś trzeba czytać :]

- olej scottoiler - niezbędny luksus

Gorąco polecam inwestycje w scala rider. Nie wyobrażam sobie jazdy bez tego gadżetu. Nie jest tani ale naprawdę warto, w trakcie wyprawy przekonaliśmy się co do jego niezbędności, ale o tym później.
Tak jak opisywałem wcześniej, wszystko powyższe zostało podzielone i spakowane w przestrzeń bagażową na dwóch motocyklach. Nic nie było przypięte pajączkami. Da się. Naprawdę.

5. The D-Day
W końcu nadszedł TEN DZIEŃ, poprzedniego wieczoru krótkie spojrzenie na prognozę pogody. Ma padać. I kij z tym. Nawet jak będzie burza z gradem wielkości strusich jaj, to i tak pojadę. W końcu poranek, tym razem dość punktualna pobudka bo i trasa daleka. Punktualna bo umówiliśmy się na 7 a ja już na nogach byłem o tej porze więc wyjazd planowo o 8 :]. Wciśniecię się w kombinezon, zabranie spakowanych poprzedniego dnia walizek i chwila prawdy po wyjściu na dwór. Leje. Dobra nasza. Kufry na pojazdy, sprawdzenie czy wszystko mamy, ostatnie spojrzenie, test łączności. Wszystko ok. Ubieramy ubranka przeciwdeszczowe, przeciwdeszczowe butki oraz rekawice i pojawia sie pierwszy problem. Rekawice są za małe... Na gołą rękę wejdą ale na rękawicę już nie bardzo. Nic to, skoro nie przydatne to ich nie ubieramy i pomimo braków w garderobie wyruszamy w trasę. Po drodze okazuje się jednak że deszczyk nie odpuści i zmiania się od kapuśniaczku do regularnej ulewy. Nic to. Dojezdżamy do ostatniej polskiej stacji i tam zdesperowani podejmujemy ponowną próbę ubrania rękawic. Tym razem Michał poszedł organizować sprzęt tnący w postaci nozyczek i po wykonaniu niewielkich nacięć po wewnętrznej stronie (prawie do palców) rękawice udało się zalożyć. Kiedy michał zajęty był organizowaniem lub oddawaniem wysoce specjalizowanego sprzętu przecinającego, podchodzi do mnie pracownik stacji i podaje mi "coś" pytając czy to nasze i że znalazł 50m przed stacją. Rzut okiem na to "coś", krótka analiza kształtu, hmm wygląda jak kawałek podnóżka, a konkretnie guma z niego WTF!? Obracam się i spoglądam na motocykle, faktycznie brakuje u Michała. Ok, czołobitne pokłony i podziękowania pracownikowi stacji, który wyszedł w ulewę żeby podnieść "coś" i chciało mu się jeszcze z tym podchodzić do nas. Kiedy mój młodszy braciszek wyszedł dumny i blady ze stacji oczywiście nie omieszkałem go poinformować jak to heroicznie ratowałem jego podnóżek i ile nerwów i czasu mnie to kosztowało. Po opisie moich heroicznych dokonań czas wznowić podróż. Wsiadamy na pojazdy i tu ponowna niespodzianka. Okazało się że mieszanina oleju, sorbentu i benzyny na ziemi na stacji benzynowej w połączeniu z wodą i gumowymi butami przeciwdeszczowymi jest dość śliska, ba jest śliska jak diabli. Doprowadziło to do dość komicznych sytuacji w których nie dało się utrzymać nogi na podnóżku, ponieważ stopy żyły własnym życiem. Całe szczęście po przejechaniu kolejnych kilkudziesieciu kilometrów, buntowniczy ruch je opuścił i znów stały się posłuszne. Tym radosnym akcentem pożegnaliśmy naszą ojczyznę i korzystająć z dobrodziejstw shengen, na bezczela władowaliśmy się do niemcowa. Po przejechaniu niemieckiej granicy pogoda uległa gwałtownej zmianie. Normalnie jakbyśmy zmienili strefy klimatyczne. Do ulewy doszła mgła, że oko wykol. W takich warunkach, bez żadnego międzytankowania, udało nam się na przejechać blisko 300km przy prędkości przelotowej około 170 kmh. Szok. Do tej pory, przynajmniej dla mnie, absolutnie niewykonalne. Próbowałem tą sztukę powtórzyć w polsce jadąc zdecydwanie równiej, w zasadzie jak na tempomacie i niestety udało mi się przejechać MAX 230km (niechlubne min to około 120km). Chyba coś jest w tym gderaniu, że nasi sąsiedzi mają lepsze paliwa. Ale wracjając do wyprawy. Całe szczęście w trakcie tych 300 kilumetrów deszcz został z tyłu, a że księgowy zaczął się odzywać migając kontrolką rezerwy, zjechaliśmy na stację celem nakarmienia siebie i motocykli. I tu kolejna niespodzianka. Okazało się, że Michał zaopatrzony jest w suchy prowiant (kanapki) i nie musimy wpindalać tych niemieckich, stacjowych wurstów. Wybornie. Nawet ogóreczki się znalazły :] Dopiero po zatrzymaniu się mogliśmy podziwiać w pełnej krasie i okazałości, mgłę towarzyszącą nam w podróży. Mgła była tak gęsta, że stojący nie dalej jak 100m wielki wiatrak można było poznać po tym, że z ziemi wyrastał wielki słup i nie dalej jak w 1/4 wysoości ginął w chmurach. Suma summarum okazało się, że postój był akurat idealnym rozwiązaniem, gdyż w trakcie gdy my ładowaliśmy bateryjki pałaszując kanapki mgła sobie poszła i naszym oczom zaczął się ukazywać lekko falista linia horyzontu. Pokrzepieni tym widokiem wyruszyliśmy w dalszą drogę. Już w zdecydowanie lepszych humorach umilając sobie podróż rozpoczęliśmy dyskusje na temat gór rysujących się na horyzoncie. Oczywiście w związku z tym że każdy z nas miał 100-procentową rację (w końcu faceci) jednocześnie głosząc zupełnie odmienne przekonania, dyskusja była burzliwa i kultu... Może tylko burzliwa :] W każdym razie wówczas dowiedziałem się, że sudety nie kończą się w polsce :] Aczkolwiek wcale nie uważam, że to co widzieliśmy to były sudety i teraz jestem mądrzejszy po spojrzeniu na mapę i uważam, że był to masyw Harz :] Po tej dyskusji przyszła pora na kolejną, oczywiście niezwykłej wagi, dotyczącą tego, czy Nurnberg który będziemy mijać, to jest Ten Nurnberg od Nurnberger Ring i ciekawe ile wjazd na toto kosztuje i czy może w drodze powrotnej nie zachaczyć. Gdzieś w okolicach Nurnbergu właśnie, zaczęło się robić niebezpiecznie ciepło i w naszych ubrankach przeciwdeszczowych, choć powinny chronić przed wilgocią, zaczynało być mokro od środka. Kiedy udało nam się zatrzymać, z czystym sumieniem mogę powiedzieć, że jeszcze nigdy ne rozbierałem się tak szybko, fragmenty "garderoby" rozwleczone były po sporej części parkingu. Normalnie jak w kiepskim filmie tuż przed "gorącą" sceną. Od tego momentu mogę powiedzieć, że aż do granicy niemiec była straszna nuda i poza żarem lejącym się z nieba, nic się nie działo. Nuda aż do Bodensee. Swoją drogą pierwszy raz w zyciu widziałem jezioro, które wyglądało jak morze. Nie było widać drugiego brzegu (no rili). Tam, w związku z tym, że mieliśmy tego dnia dojechać do Livigno we Włoszech przez Vaduz w Lichtenstein'ie zapytalismy Hołka którędy jechać. Trasę do Lichtenstein'u mieliśmy zaplanowaną przez Austrię, jednak Hołek usrał się aby jechać przez Szwajcarię. Naprawdę usrał się i nie dało się go przekonać aby wyznaczył inną trasę. No cóż, mówi się trudno i słucha bardziej doświadczonych rajdowców, niech będzie Szwajcaria. Jenak zanim do tego doszło w Austrii na kolejnej stacji benzynowej (motocykle narzekały, że głodne i po takiej trasie wartało sprawdzić ciśnienie w kółkach, w końcu tylko 2, a w szwajcarii podobno drogooooo) okazało się, że po drobnym szlifie na torze, w Michała maszynerii, niedomaga tylna żarówka. Jak rodowite polaki stwierdziliśmy, że no przecie CO ZA PROBLEM, MY NIE DAMY RADY ? i już zabieramy sie za robieranie tego ustrojstwa celem wydłubania żarówki. I tu pojawił się pierwszy problem, w zadkach naszych dziewcząt znajdowały się dwie żarówki, i to OBIE dwużarnikowe. WTF ??? U michała oba żarniki stopu (czy pozycyjnego?) nie działały. Tak dla odmainy. Ale nie zrażeni niepowodzeniami, jesteśmy pewni, że takie cudo da się kupić na stacji. W końcu serce Europy! WIęc nie... DObra czas dalej kombinować. Przełożyliśmy jedną z żarówek ode mnie. Dobra nasza, działa. Niestety tylko przez 10s... Dobra co by tu... Drobne korekty w kostce elektrycznej i już mamy światełko z tyłu. To nic że jest 2x mocniejsze (12w powinno być, podłączony żarnik 25W), ale działa :] Z mocnym postanowieniem zakupu zapasu takich żarówek w najbliższym napotkanym Louisie (dla nieznajomych jedna z większych sieci zajmujących się handlem akcesoriami motocyklowymi w Niemcowni) ruszamy w dalszą drogę. Przy wylocie z miejscowości okazuje się, że jest Louis i to nawet spory! DObra, URAAAATOOOWANIIIIII. WIęc nie. Pan w sklepie dziwnie spojrzał na żarówki i powiedział cytuję "e-e" :/ W związku z tym w takiej konfiguracji kostki elektrycznej u michaua, zmuszeni byliśmy jechać dalej. Celem przekroczenia granicy Austrai-Szwajcaria wybraliśmy jakieś małe przejście graniczne, aby uniknąć tłoku i to był olbrzymi błąd. Na granicy czekało nas małe trzepanko przez pograniczników szwajcarskich. Ale my to pikuś w porównaniu z lokalsem, któremu najchętenij motocykl by rozebrali. Normalnie faceta trzepali do tego stopnia, że nawet mu numery ramy sprawdzali. Nam zabrali tylko paszporty i zniknęli w małej budce, jednak okazali się zdecydowanie bardziej przyjemni jak Niemcy, ponieważ pozwolili nam chociaż w międzyczasie walnąć sobie kilka zdjęc na granicy. Nic to, niezrazeni tym drobnym problemem w postaci dokadnej kontroli wyruszamy w dalszą podróż, jak się dużo później okaże z drobnym zamieszaniem w dokumentach. Po przekroczeniu granicy i ogarnięciu drobnego zamieszania w odczytywaniu znaków (zmieniły się kolory oznaczeń dróg i np niebieska już nie oznaczała autostrady, tylko normalną drogę, a zielone oznaczały autostrady) stwierdziliśmy, że gotowi jesteśmy na dalszą podróż. Radzi tego, że udało nam się podbić kolejny kraj, podążając za znakami trafiliśmy na drogę rowerową :] Nic to, to tylko kolejne niepowodzenie na naszej drodze :] Jednakże problem drogi rowerowej zszedl na drugi (a nawet 40) plan, gdyż bardzo szybko zaczął zapadać zmierzch. TO jakrze nieprzewidywalne zjawisko pogodowe spowodowało gorącą dyskusję między nami "na dziko czy legalnie" :] Dzięki temu, że wypatrzyłem malutką tabliczkę "camping" na jakimś słupie w mijanej miejscowości (chociaż ja byłem za tym "na dziko", udało nam się trafić chyba na najfajniejszy i najbardziej cywilizowany camping wa całej wyprawie. Camping był wspaniale oznaczony: "ty tam 100m z tyłu na słupie energetycznym chyba była jakaś mikroskopija tabliczka z napisem camping, dobra zawracamy". Ale spoko, zajeżdżamy pod jakąś bramę, za którą przy stole siedzi kilka osób oraz jeden lub dwa niemowlaki. Wygląda na spotkanie rodzinne. Nic to. Jesteśmy zdesperowani, zaczyna się robić ciemno. W zastraszającym tempie. Krótka konsternacja między nami - KTO PÓJDZIE GADAĆ!?? Padło na mnie. Dobra ide. W końcu podobno umiem władać tym pięknym językiem (nie, nie francuskim, oczywiście nie niemieckim - brrrrr, zgroza, nie nazwalbym tego szczekania jezykiem. Jak to jakiś komik określił, w tym jezyku nawet "ich liebe dich" brzmi jak wystrzały z kałasznikowa, mnie dane było nauczyć się władać angielskim). Dźwięcznym, zawierającym abstrakcyjną ilość nigdy nie wykorzystywanych czasów, językiem wyspiarzy. Więc idę. Droga się dłuży. Bramka, mijam płot, pytanie "Du ju spik inglisz?". Przy stole zapada cisza i konsternacja. ku....a, nie jest dobrze. Ale popatrzyli po sobie i jedna osoba odpowiada "jes hał ken aj help ju?". HELL YEAH! Jesteśmy w domu. Stąd już było prosto. Z uśmiechem na ustach pytamy czy mają wolne miejsca, Pani z uśmiechem na ustach ospowiada, że nie. FOOOOOOK! No dobra to może ten teges macie wolny kawałek trawnika ? Tak żeby rozbić namiot ? Mają! Gr8! I możemy moto za brame wprowadzić. Ile? 20 Eur za 2 osoby, namiot i motory + 1 eur (po 50c) za ciepłą wodę, ale to w postaci jednego ichniejszego waluta (dwie monety) dostaliśmy w gratisie na prysznic! Bomba!. Pierwsza noc po rozbiciu namiotu pod palmami (sic!) z widokiem na basen bungalowy i... ukryte w chmurach szcyty alp. Ukojeni tym widokiem grzecznie usneliśmy ledwie we 2 mieszcząc się w 3 osobowym namiocie.... Taaa jasne kogo chce oszukać. Zanim to nastąpiło, oczywiście poszliśmy do stołu biesiadnego zapytać czy może nie wiedzą gdzie jest jakiś otwarty sklep co nam browara sprzedadzą. Okazuje się, że Oni prowadzą! Wybornie!! po kilku kursach do sklepu zadowoleni z przebytej drogi i wpatrzeni w szczyty po których jutro będziemy latać, zmęczeni i zrelaksowani padliśmy na twarz :] Tym samym dobiegł końca dzień pierwszy wyprawy :]

Dzień 2-gi
Poranek, kac, głowa boli. HA! nie :] jednak spanie na świezym powietrzu robi swoje :] Kompletnie zdrowi i rzescy wstajemy i zaczynamy przygotowywać śniadanie. W związku z tym, że pamiętam, że to ja zmywałem gary, znaczy Michau robił szamanko :] W każdym razie było przezacne, mnie przy garach zaczapiała jakaś niemka słusznego wieku (za diabła nie wiedziałem o co jej chodzi). Okazało się, że zaczepia mnie z życzliwości i zostawiła mi płyn do mycia naczyń - tak na liście powyżej nie ma, banalnego przedmiotu - płynu do mycia naczyń... więc wielkie dziękuje dla tej Pani - przydał się :] Po powrocie z lśniącymi garami zorientowałem się, że nasz obóz jest prawie całkowicie złożony i przyszedł czas na prysznic. Michał był pierwszy. Wziął swoje otrzymane od gospodarzy pól jednostki waluty i poszedł. Po kilkunastu chwilach wraca z bananem na ustach pod naszą palmę i mówi "nooo hameryka Panie..." dobra, to i ja lece zobaczyć. Faktycznie hameryka... drzwi jeżdżone, w pełni automatyczne, w łaźni czyściuchno, kibelki pachnące, prysznic na czas (pół waluty) ale i tak luksus bo czas można zatrzymać (nie nie chcę już ciepłej wody). Generalnie muszę powiedzeć, że najlepszy lub jeden z najlepszych campingów w trakcie całej wyprawy. Ale nic to, wstaliśmy rano, więc należy cichutko spakować motory i odjechać. A gówno. Mojego nie da się cichutko spakować bo paskuda ma angielskiego alarma co piszczy przeraźliwie jak tylko go dotknąć. Tym samym dla bardziej delikatnych mieszkańców kempingu, przymusowa pobudka... Tak robiłem za Kukuuurykuuuuuu :] W każdym razie tuż przed wyjkazdem szybkie czyszczenie szybek, w trakcie którego ja wpadłem na pomysł żeby nowo zakupionym płynem i szmatką z microfibry wyczyścić sobie pinloc'a. ZŁY POMYSŁ! Kolejne kilkanaście minut spędziłem na panicznym wycieraniu płynu z pinlock'a bo widoki w alpach mogły być... zniekształcone :] Całe szczęście operacja zakończona pełnym sukcesem... Wyjazd, zdalnie sterowany szlaban jedzie w górę i OGIEŃ! Z zawrotną prędkością do której wolno nam się było rozpędzić, całe 40km (na którym biegu jechałeś ? na 3. Co na 3? Przecie to sie całe moto telepie... Lubie jak mnie w jajka gilgocze :) ), opuszczamy gościnną mieścinę. Azymut Lichtenstein i Vaduz. Po drodze oczywiście zdjęcia z każdą górą w tle. W końcu już ALPY! Przeszło nam... dość szybko nawet :) Kilometr za kilometrem zbliżaliśmy się do Lichtensteinu. W końcu wymarzona... Ty... my chyba już w Lichtensteinie jesteśmy.. Dobra to na skrzyzowaniu jedziemy w lewo (tak wynikało z mapy) i szukamy Vaduz. No dobra, jedziemy wzdłuż jakieś drogi... gęstość zabudowy podobna do naszej w dużej wsi... jedziemy, jedziemy jedziemy aż dojechaliśmy do granicy. WTF ?!? A gdzie Vaduz ? Nic to. Przgapiliśmy zjazd. Wracamy. No dobra to samo w drugą stronę. Konsternacja. Jeszcze raz. Dokładniejsze przyglądanie się znakom i EUREKA! To JEST Vaduz :] Lekko (ale nie bardzo bo ma swój urok) rozczarowani stolicą jednego z najbogatszych krajów europy (jeśli nie najbogatszego) wyruszamy na podbój upragnionych alp. Po drodze oczywiście pamiątkowe foty przy flagach granicznych. Ja prawie zginąłem bo chciałem wyjechać na drogę rowerową którą wziąłem za 2 pas drogi przekraczając bezczelinie pas do jazdy w przeciwną stronę... Przejazd przełęczą pomiędzy wysokimi szczytami (łał) i odnoga w kierunku pierwszej prawdziwej przełęczy, Flüela Pass. Na tejże przełęczy stwierdziliśmy, że zaczynają się Prawdziwe Alpy (tak, przez wielkie P oraz A) a co za tym idzie, czas zamontować _pozyczona_ kamerke GoPro. Kamerka laduje na lusterku (miejsce to zostalo wybrane w wyniku dlugotrwalych i intensywnych testów, czyli 4 przejżdżki po 4km każda). Z tak zamontowanym "sprzentem" ruszamy w dalszą drogę. A w zasadzie prawie ruszamy ponieważ, zanim uda nam się wsiąść na motocykle, dochodzi nas dziwny odgłos. W zasadzie nie do opisania. Takie DUP DUP DUP DUP. Ale naprawdę głośne. rozglądamy się dobrą chwilę celem ustalenia co jest 5 ???? lawina ???? Ale Nie jesteśmy bezpieczni. Lawina nie schodzi. To tylko jadą zabytkowe (?) traktory :) Najfajniejsze jest to że ich przednie koła telepały się w rytm tego DUP DUP DUP DUP, co demonstruje siłę tego zjawiska :] Radosnym machaniem łapkiami pozdrawiamy kierowcóch tych wspaniałych pojazdów, wyglądających trochę jak (no offence guys) wypolerowane traktory marki ursus w wersji v1 beta. Ale kierowcy sympatyczni i widać było, że frajde sprawia im prowadzenie tych sprzętów. PUszczamy ich przodem (na całe 2.5 minuty w końcu nasze maszynerie są letko dynamiczniejsze) i rozkoszujemy się widokami. A było na co popatrzeć... Zresztą to co udało się nakręcić wyląduje na YT a zdjęcia dostępne są na tej stronie, więc oceńcie sami. Oczywiście nie możemy się oprzeć i co jakiś czas walimy pamiątkowe foty (no zejdź trochę niżej żeby było fajnie przepaść widać - chyba Cie popierdoliło... Nigdzie dalej nie ide, ja nie mam na imie Michał i spaczony lęk przestrzeni... - no dobra co cesarskie cesarzowi. Mam lęk przestrzeni i jak to Michał mówi, jestem przyklejony do ziemi. Coś w tym jest...). Oczywiście na każdym takim postoju doganiają nas i wyprzedzają traktorki (DUP DUP DUP DUP) co oczywiści kwitujemy radosnymi pozdrowieniami oraz chaotycznym machaniem łapkami, na co kierowcy (w kapeluszach - a jakże) tych pojazdów reagowali równie żywiołowo.Wten radosny sposób, dojeżdzamy do najwyższego punktu przełęczy gdzie (przypominam miesiąc - czerwiec) rozpoczynamy pierwszą wojnę na śnieżki tego lata i oględziny zamarznietego jeziora :)

Awatar użytkownika
Falcon
pisarz
pisarz
Posty: 307
Rejestracja: wt 11 wrz 2012, 21:39
Imię: Artur
województwo: mazowieckie
Płeć: Mężczyzna
Lokalizacja: Piaseczno

Re: M&M Ekspedyszyn

Post autor: Falcon » pn 12 maja 2014, 09:21

Czekam na resztę opowieści :biggrin :biggrin :biggrin :biggrin
Fiu,fiu zaszczekał kot Filemon

Awatar użytkownika
juhass
pisarz
pisarz
Posty: 332
Rejestracja: wt 20 maja 2008, 08:39
Imię: Tomasz
województwo: śląskie
Płeć: Mężczyzna
Lokalizacja: Gliwice

Re: M&M Ekspedyszyn

Post autor: juhass » pn 12 maja 2014, 18:00

...i fotki. Fotki wklej jakieś!!!

Awatar użytkownika
-patrick-
zadomowiony
zadomowiony
Posty: 59
Rejestracja: ndz 05 maja 2013, 20:36
województwo: wielkopolskie
Płeć: Mężczyzna

Re: M&M Ekspedyszyn

Post autor: -patrick- » wt 10 cze 2014, 21:54

No i gdzie reszta? :-)

ODPOWIEDZ

Kto jest online

Użytkownicy przeglądający to forum: Obecnie na forum nie ma żadnego zarejestrowanego użytkownika i 2 gości