
Pomysł na dojechanie motocyklem do Afryki zrodził się po ubiegłorocznym wyjezdzie do Włoch. Była to jednak na tyle lekka myśl, że dopiero w tym roku nabrała „mocy sprawczej”.
Przygotowania były dość krótkie ale serdecznie dziękujemy za udzielone wsparcie firmom:
Serwis AutoDoctor z Ząbek k.Warszawy, Hurtownia Castrol AC-Pol, Agencja Ubezpieczeniowa Kolczyńscy s.c., Bushmen, Wydawnictwo Bukrower, MottoWear, Perdos, Polaroid, P.H. Sam-Oil,
oraz patronom medialnym: MotoRmania i MotoRadio
25 sierpień 2012r. (sobota)
Pakowanie w noc poprzedzająca dzień wyjazdu zaowocowało „porannym” wyjazdem ok. 13tej.
Już podczas mocowania bagażu pojawiła się pierwsza niespodzianka- zapomnieliśmy zamontować piękny nowy stelaż pod sakwy do mojego moto, który co gorsze został w najlepszym warsztacie na mazowszu(zamkniętym w weekend). No cóż …
szybka „męska„ decyzja, że jedę bez stelaża, pamiątkowe foto i w drogę.
Warszawa tego dnia żegna nas ulewą , która ustaje w okolicach Grodziska Mazowieckiego.
Po drodze nabywamy drogą kupna awaryjny regulator napięcia, wiatr zrywa naklejki z Adama bocznych kufrów i rozrywa moje pokrowce na sakwy
a wieczorem meldujemy się na pierwszym noclegu w Żarskiej Wsi.
Niedzielny poranek wita nas deszczem więc w leniwym tempie szykujemy się do dalszej drogi.
Plan – dojechać przez Niemcy i Austrię do Włoch nad Jezioro Garda.
W Niemczech łapiemy pierwszą „awarię” lusterko we Franku się odkręca i musimy zjechać na parking na szybką naprawę.
Ponadto walczymy z silnym wiatrem i uciekamy przed dwoma frontami, wpadając co jakiś czas w lekkie opady.
Pogoda nie rozpieszcza, a jeszcze nawigacja robi nam psikusa i zamiast na Insbruck wyprowadza nas w kierunku Czech. Jej żarcik kosztuje nas dodatkowe 150km.
Poza pogodą przejazd przez Austrię miodzio, brak Tirów i kultura kierowcow w połączeniu z dobrymi drogami i wspaniałymi widokami naprawdę pozwala cieszyc się jazdą.
Dojezdzamy nad Garde ok. godziny 21.
Po postawieniu naszej willi i doprowadzeniu się do ładu poszliśmy upolować pizze

Pomimo późnej godziny i teoretycznie zamknięcia już restauracji zostajemy ciepło przyjęci i nakarmieni do syta, a wieczór wieńczymy wspaniałym limoncello podanym przez właściciela restauracji.
Kolejny dzień jest spokojniejszy. Wstajemy rano, jemy włoskie śniadanie nad samym jeziorem a następnie udajemy się w kierunku Morza Śródziemnego.
Od Genowy trasa jest tak bogata widokowo iż ciężko skupić się na drodze. Tu też pierwszy raz spotykamy się z pozdrowieniem nogą-Prawa W Bok zamiast LWG

Kemping w San Remo trafia nam się świetny z możliwością rozbicia namiotu nad samym brzegiem morza, czego nie mogliśmy sobie odmówić. Potem szybkie zakupy, plażowanie i relaks…
Wtorek mija na przejezdzie przez Francję. Droga Lazurowym wybrzeżem, pomimo jazdy autostradą jest bardzo męcząca. Ograniczenie prędkości do 110 i krótkie odcinki między bramkami oraz znów opady deszczu dają się we znaki.
Im bliżej Hiszpani tym pogoda lepsza. Mniej wiecej na wysokości Meze robimy mały postój i fotki
Granica Francusko-Hiszpańska wita nas widokiem zgliszczy po niedawnych pożarach.
Dojeżdzamy do Blanes na Costa Brava
zmęczenie jest jednak tak duże, że po krótkim spacerze po mieście i napełnieniu żołądków
wpadamy w objęcia Morfeusza.
Po porannym spacerze i śniadaniu na plaży
stwierdzamy, że miejsce jest przereklamowane i ruszamy w dalszą drogę.
Wyjeżdzając z miasteczka trafiamy na korek, motocykle się gotują więc postanawiamy „wskoczyć” na autostradę. Decyzji tej żałujemy gdy tylko dojeżdzamy do bramek gdzie musimy uiścić opłatę – jej wysokość za dwa motocykle to prawie równowartość dwóch noclegów. Dalszą część drogi pokonujemy autoviami, czyli bezpłatnymi drogami „w typie autostrad”. Oczywiście z przerwami na foto…
Nie obywa się jednak bez problemów, nasza nawigacja znów robi nam figla i wyprowadza nas w góry… droga wąska, winkle i brak zabezpieczeń…
pocieszamy się myslą, że od kempingiu dzieli nas ok. 30 km ale pojawia się kolejny problem bo zaczyna brakować paliwa…
przed nami góry, za nami góry i żywej duszy po drodze brak…
gdy już zaczynamy tracić nadzieje i oswajać się z myślą, że trzeba będzie Vfr’ki nieść na plecach, zza górki wyłania się kilka domów(jakby miejscowość) i stacja benzynowa…
W pierwszej chwili myślimy, że jakas fatamorgana ale nie…
cały jeden dystrybutor, a przy nim facet zdziwiony widokiem turystów bardziej niż my widokiem stacji
Szybkie tankowanie pod korek i dalej w drogę…
wreszcie jazda i widoki zaczynaja sprawiac tez frajde poza stresem…
dojeżdżamy do celu ale kempingu nie ma…
szybka burza mózgów i jazda do przodu…
przemierzamy kolejne miasta w poszukiwaniu kempingu ale bezskutecznie…
zaczyna się zmierzchać więc zatrzymujemy się przy sklepie uzupełniamy zapasy napojow i dalej szukamy noclegu…
niestety kempingów w okolicy brak, jazda po zmroku przestaje być przyjemna, w oddali widzimy płonące wzgórza ale jest zbyt wasko i niebezpiecznie by zjechac i zrobic zdjęcie…
trafia się hotel więc zjeżdżamy…
cena jest tak „zaporowa”, że dziękujemy i jedziemy dalej(gość myślał że skoro motocykliści o tak późnej porze to nawet podwojenie ceny nie odstraszy nas od nocowania),
potem trafił się jakiś parking dla Tirów ale ze względu na sąsiedztwo nie nadawał się na nocleg więc pojechaliśmy dalej…
po kolejnych kilometrach trafiamy hotel w okolicach Alicante-cena normalna, a przemiły starszy pan na recepcji okazuje się motocyklistą i zamiast trzymać motocykle na parkingu dla gości parkujemy sprzęty pod zadaszeniem w towarzystwie Drag Stara.
Rano gdy idziemy pakować bagaż na motocykle czeka na nas niespodzianka-mrówki wędrowniczki upodobały sobie motocykl Adama więc zamiat pakować rzeczy na moto musieliśmy wypakowac wszystko i wymordować pasażerów na gapę.
Czwartek spędzamy przemierzając środkową Hipszpanię, widoki wspaniałe-góry, pustynie, gorąco i upalnie na przemian…
Udaje nam się dojechać do Tarify, gdzie noc spędzamy na kempingu dla kite surferów. Plaża jest wspaniala, zachód słonca bajeczny a w odległości 15 km widać już Afrykę. Jedyny minus jest taki, że jazda motocyklem to walka o zycie…wieje bardziej niż w kieleckim.
Noc również nie jest spokojna, wieje jeszcze bardziej a fale dochodzą prawie do kempingu. Plaża po której dzień wcześniej spacerowaliśmy znalazła się pod wodą i o poranku gdzieniegdzie woda jeszcze stała.
Cofamy się do Algeciras w poszukiwaniu biletów na prom, po małym błądzeniu trafiamy do małej agencji, gdzie sympatyczna pani sprzedaje nam bilety i wypełnia dokumenty dotyczące motocykli dołącza formularze do wypelnienia na promie oraz informuje nas że mamy 10 minut do odpłynięcia i że jak się sprężymy to zdążymy. Jak powiedziała tak zrobiliśmy - jako ostatni wjechaliśmy i platformy poszły w górę. Nastepnie szybka odprawa na statku, zakupy odkażacza w bezcłowym, szybka cola i…
dobijamy do brzegu…
Wyjazd z promu i konsternacja gdzie dalej…
Tanger-Med to duży port i nic poza… chwila zastanowienia i jazda tam gdzie wszyscy…
Na odprawie zostajemy obsłużeni poza kolejnością co nie bardzo podoba się jednemu z czekających Marokańczyków z autem na francuskich numerach rejestracyjnych.
Jedno z pierwszych naszych spostrzeżeń-dużo dobrych samochodów na obcych numerach rejestracyjnych z marokańskimi kierowcami oznacza nic innego jak to,że wielu Marokańczyków pracuje poza swoim krajem i przyjezdza do Maroka w odwiedziny do rodziny i na wakacje. Wielokilometrowa kolejka do portu na drogę powrotną jest tego potwierdzeniem.
Po szybkiej odprawie, wytłumaczeniu gdzie co znajduje się w dowodach rejestracyjnych naszych maszyn, potwierdzeniu, które z nas to Adam a które Ania oraz wymianie walut ruszamy w głąb lądu.
Widoki super, wieje jak w Tarifie i kończy się paliwo(bo skoro paliwo jest tansze w Maroko to nie tankowaliśmy w Hiszpanii),a stacji na horyzoncie nie widać…
Wjezdzamy do miejscowości Findeq, stacji jak nie było tak nie ma…
są za to wszechobecne ronda i na każdym policjant…
Gdy udaje nam się dotrzeć na stację zastajemy tam gigantyczna kolejkę i pojawiają się wątpliwości czy aby na pewno paliwo maja…
tu również zostajemy mile zaskoczeni gdyz kolejny raz zaproszeni zostaliśmy poza kolejnością, napełniono nam baki do pełna i zostaliśmy pożegnani z uśmiechem.
Na nakarmionych motocyklach ruszamy dalej…
za cel obraliśmy miasto Martill, gdzie umówiliśmy się na kempingu z ekipą ”Jedno Oko na Maroko”. Gdy docieramy do miasta udaje nam się objechać je dwa razy nim znajdujemy kemping…
pewnie objechalibyśmy je kolejny raz ale postanowiliśmy zapytać o drogę taksówkarza…
niemałe było nasze zdziwienie gdy postanowił nas popilotowac i na dodatek nie wziął od nas nawet pół dirhama(jak widac nie wszyscy Marokańczycy to majfrendzi za kase).
Gdy tylko przejechaliśmy przez brame kempingu dopadł nas Marokańczyk jak się okazało pracujący w firmie autobusowej w GB (mający dużo kolegów polaków w pracy) który postanowil podzielic się z nami informacją jak fajnie ze przyjechaliśmy i ze bardzo lubi polaków,gdzie pracuje itp.
Potem standardowo rejestracja opłata i rozstawianie willi.
Po jakims czasie dołączaja do nas Chłopaki
i nocne polaków rozmowy trwaja do późnych godzin nocnych…
Nasz pobyt na kempingu na długo zapadnie w pamięci Adamowi i Marokanczykom będącym na kempingu również…
Adam poszedł wziąć prysznic… (niby nic nadzwyczajnego)
wszedł do kabiny wieszając na drzwiach ręcznik i zaczął się rozbierać…
w tym momencie w męskiej łazience rozległ się gromki śmiech kilkunastu mężczyzn.
Okazało się, że pomieszczenie, w którym znalazł się Adam pomimo iż stało tam wiaderko i był kran było wyposażone również w spory otwór(w zastępstwie muszli klozetowej) i pełniło rolę nie prysznica lecz toalety
Adam zorientowawszy się o co chodzi lekko zmieszany wyszedł z kabiny,a Marokańczycy wskazali mu drzwi obok, gdzie w środku znajdował się prysznic
Sobotę rozpoczynamy dość wcześnie, gdyż już o 5 rano słyszymy nawoływania z pobliskiego meczetu. Ok 7mej budzimy Chłopaków i powoli wypuszczamy się na spacer po Martil.
Miasto okazuje się dość europejskie, ze względu na wczesna pore większość lokali jest zamknięta ale trafiamy na stragan z sokiem ze świeżych pomarańczy i na sniadanie wypijamy szklaneczkę.
Po powrocie na kemping pakujemy bagaże i ruszamy w dalszą drogę: My do Rabatu a Chłopaki do Ceuty.
W rabacie meldujemy się popołudniu i szukamy noclegu. Musimy wzbudzać jakis respekt gdyż nie sprawdza się w naszym przypadku hasło”że w Maroko to nocleg znajduje Ciebie”. Po sprawdzeniu kilku możliwości decydujemy się na hotel na Medinie z garażem na motocykle i sniadaniem.
Garaż okazuje się dziwnym pomieszczeniem zamykanym roletą antywłamaniową,ukrytym za wystawionymi na zewnatrz stolikami sasiadującej z hotelem knajpki. Wjazd do garażu był dość ciężki gdyz trzeba było podjechac pod krawężnik pomiędzy samochodami i jednocześnie skręcić mieszcząc się między słupkami, ponieważ VFRka jest ciezka,a z bagażami jeszcze cięższa Adam wprowadza oba motocykle… nie pozostaje to bez echa i jest mi wytykane przy każdym spotkaniu z recepcjonistą„bo mezczyzni to lepsi kierowcy”

Po raz pierwszy dano mi do zrozumienia ze z kobieta w Maroku jest postrzegana jako ktos gorszy. Dalo się to również odczuć w rozmowie, gdy pytałam o oferte noclegu recepcjoniści rozmawiali ze mna bardzo służbowo a uśmiech na twarzy pojawiał się dopiero przy rozmowie z Adamem. W hotelach zatrudnieni są głównie mężczyźni(wyjątek stanowią panie pokojówki).
Widok z ostatniego piętra hotelu:
Po szybkim prysznicu ruszamy na spacer po Medinie, jak to określił recepcjonista albo zajmie nam on 20 minut albo znikniemy na kilka godzin.
W naszym przypadku sprawdziła się druga opcja. Blondynka z niebieskimi oczami robi troche zamieszania na mieście ale nie było żadnych nieprzyjemności czułam się raczej jak atrakcja turystyczna
Rabat pomimo bycia stolicą jest cichym i spokojnym miastem, turystów jak na lekarstwo, a właściwie poza 2 kobietami mówiącymi po hiszpańsku nie spotkaliśmy nikogo. Snuliśmy się wąskimi uliczkami, objadaliśmy się miejscowymi specjałami popijając je sokiem z pomarańczy(nie mylic z pomarańczowym) oraz sokiem z bambusa z lionką(wygląda okropnie a smakuje bosko)
Poza robieniem zamieszania spacerując po Medinie robimy tez małe zakupy na Sukach(miejscowy bazar).
Koty są tam wszędzie, żyją na pół dziko ale dzięki ich obecności pomimo ogólnego syfu nie ma tam szczurów…
Gdy zaczyna się ściemniać wracamy do hotelu. Podziwiamy panoramę z tarasu, a następnie oglądamy w miejscowej TV ostatnią część „Zmierzchu” z angielskim dubingiem i gąsienicami na dole ekranu .
W niedziele pobudka o 6 rano, co dziwne tym razem nie przez nawoływania z meczetu…
Następnie śniadanko, na które podano nam kawę i sok pomarańczowy, jajeczko, dzem, marokański naleśnik, marokański placek i pieczywo. Jak przystało na europejczyków poprosiliśmy o mleko. Choć było ciężko bo kelner mówił tylko po arabsku i francusku dostaliśmy po filiżance mleka. Podczas sniadania chodził i zerkał co robimy a gdy już wychodziliśmy nie wytrzymał i chciał żeby wytłumaczyć mu po co nam mleko…posługując się migowym wyjaśniliśmy że do kawy bo tak pijemy… był pelen zdziwienia ale przyjął do wiadomości i zapytał tylko z skąd jesteśmy ciekawe czy spróbował jak smakuje taka kawa
Po tak obfitym śniadaniu poszliśmy na mały spacer
a potem ruszyliśmy w droge do Marakeszu.
Już za Casablancą zaczynamy odczuwać wzrost temperatury. Motocykle zaczynają się gotować więc konieczne są postoje.
Marakesz wita nas temperaturą ponad 45 st w cieniu, zaraz po wjezdzie do miasta musimy zrobić postój… Potem standardowo poszukiwanie hotelu. Tym razem nocleg bez sniadania ale za to z możliwością relaksu w hotelowym basenie. Byliśmy bardzo zaskoczeni gdy Boy hotelowy kazał nam odpiąć wszystkie bagaże aby nic nie zgineło w garażu, pełni zdziwienia bo wkoncu kto normalny chce nosić wiecej tak uczyniliśmy…Następnie zaprowadzono nas na miejsce garażowania…i tu zagadka się rozwiązała garaz hotelowy okazał się podziemnym garażem centrum handlowego, gdzie pracownik ochrony był dodatkowo opłacony przez hotel i pilnował pojazdów gości. My po szybkim prysznicu ruszymy na zwiedzanie…
W drodze na Medinę pierwszy raz w Maroko spotykamy się z uciążliwymi Majfrendami

Gdy docieramy na Medine początkowo gubimy się w wąskich uliczkach
ale po kilkunastu minutach i wskazówkach miejscowych znajdujemy droge na słynny plac Jemaa el- Fnaa(czy jakoś tak

Znajdują się tam setki straganów z jedzeniem, masa ulicznych artystów od kobiet malujących henna, przez zaklinaczy węży, tacerzy i grajków a na ulicznych dentystach kończąc.
Adam ulega namowom i próbuje slimaków i zupy ślimakowej.
Następnie spacerujemy, podziwiamy i opijamy się sokiem z pomarańczy, kupujemy pocztówki i robimy zdjęcia przed meczetem….
I znów powrót na plac, gdzie udajemy się na stragan „Najlepsza Polska Kuchnia Robert Makłowicz” (bo tak właśnie reagowali wszyscy na Adama koszulkę z napisem Polska) aby zjeść tadżin i napić się wspaniałej herbaty po marokańsku (zielona mega słodka z miętą).
Zaczeło się ściemniać więc zaczelismy powoli wracać do hotelu ale aby nie błądzić już po wąskich i ciemnych uliczkach postanowiliśmy wyjść z Mediny udać się do hotelu okrężną drogą podziwiając uroki miasta.
Po powrocie w hotelu chwila relaksu i rozciągnięcie mięśni w basenie
a następnie łózko
W poniedziałek wstajemy dość późno ale udajemy się jeszcze „na miasto”. Standardowo zaczynamy od szklaneczki soku z pomaranczy potem wstepujemy na małe zakupy na sukach i wysyłamy pocztówki na poczcie.
Okazuje się, że mamy godzinę do wymeldowania w hotelu więc szybki powrót i pakowanie. W międzyczasie dzwoni obsługa z pytaniem czy zostajemy na jeszcze jeden dzień czy wyjeżdżamy. Po zejściu do recepcji dowiadujemy się iż jest godzina później niż myśleliśmy ale nie zrobiono nam problemów z tego powodu. Po zamocowaniu wszystkiego ruszamy jeszcze na objazd miasta, zobaczyć bramy wjazdowe i mury obronne. Po drodze natykamy się na jednym z parkingów na wielbłądy więc szybka sesja zdjęciowa a nawet przejażdzka…
Niestety jest tak gorąco, że gdy tylko zwalniamy lub co gorsza zatrzymujemy się na światłach motocykle gotuja się i konieczny jest zjazd na studzenie

To eliminuje dalszą jazdę w głąb lądu i postanawiamy ruszyć w drogę powrotną w strone Rabatu…
Na autostradzie zatrzymujemy się kilkukrotnie.
Po drodze zjeżdżamy do miejscowości Skhirat ale ceny noclegów są takie same jak w Rabacie więc postanawiamy jechać dalej.
Zatrzymujemy się jeszcze w miejscowości Bouznika zrobić sobie zdjęcia nad oceanem.
i jedziemy dalej do stolicy.
Do Rabatu docieramy dośc późno ale od razu kierujemy się do hotelu w którym już spaliśmy. Oczywiście pracownicy żartują sobie że Marakesz nie jest tak fajny jak Rabat i tym razem płacimy jeszcze mniej za nocleg. Szybkie formalności, motki do garazu a my mimo że już robi się ciemno postanowiliśmy wyjsć na miasto, staramy poruszać się głównymi ulicami Mediny, dopiero teraz widzimy jak zupełnie inaczej jest tu za dnia a po zmroku,jemy razem z miejscowymi tutejsze specjały(bułka z serem i mięsem zasmażanym z kaszą,jajkiem i przyprawami posypane papryka wymiata jakkolwiek się to nazywa) pojawiają się zupełnie inne stoiska niż wcześniej między innymi niewidoczne za dnia stoiska z używana zachodnia odzieżą. Tu w przeciwieństwie do Marakeszu nikt nie zaczepia, spotkaliśmy tylko jednego starszego Marokańczyka który zapytał czy nie potrzebujemy przewodnika i gdy podziękowaliśmy powiedział tylko że zna Polska Lato i Boniek
W drodze powrotnej do hotelu kupujemy sobie jeszcze po ciastku i napoje.
Rano na sniadaniu spotykamy się z bardzo miłym gestem kelnera od razu podaje nam mleko i kawę w filiżankach i dodatkowo dużą filiżankę abyśmy mogli je sobie wymieszać.
Po śniadaniu znów chodzimy po mieście
a potem ruszamy na prom. Ponieważ czas nam zleciał strasznie szybko musieliśmy troszkę ponaginać przepisy ale policja jest tu naprawde miła i tylko pogrozili nam palcem.
Gdy docieramy do portu kolejka jest duża a czasu mało więc postanowiliśmy się lekko powciskać jako zbłąkani turyści. Gdy tylko znaleźliśmy się w zasięgu wzroku policji i celników od razu zostaliśmy poproszeni poza kolejnością i tym sposobem w ciągu 20 minut znaleźliśmy się na promie.
Wiatr jest tak silny że niemal zdmuchuje nam kaski z ławki na promie
