Alpy-Włochy-Prowansja-Normandia.Wyprawa Kawów lipiec 2011r.
: pn 22 sie 2011, 14:05
Trasa: Warszawa - Alpy – Dolomity – Verona – Lazurowe Wybrzeże – Paryż – Normandia – Kolonia – Warszawa
Wyprawa pełna przygód, winkli, kilometrów, widoków i słonecznej pogody. W odróżnieniu od zeszłorocznej wyprawy do Włoch, to tym razem bardziej niż liczba kilometrów odczuwalny był czas przesiedziany w siodle.
Zaczęło się niezbyt szczęśliwie
. Wyjeżdżaliśmy z Wawy o 7 rano w strugach deszczu, 30 km za stolicą miałam szlifa. Ślisko, ściana deszczu, mała widoczność, no i poszło. Raf jechał przede mną i nie zauważył, że się wyłożyłam, jak zobaczył w lusterku, że mnie nie ma zatrzymał się, jakiś gościu powiedział mu, że leżę. Chyba nie jestem w stanie sobie wyobrazić co czuł zanim zobaczył mnie, ze stoję cała obok motka. I tak przez chwilę staliśmy w strugach deszczu i moich łez, ja cała, oprócz bólu głowy(w kasku szybka do wymiany) i biodra ok., motek – urwana szyba, poza tym ok. Co dalej właśnie zaczęły się nasze wakacje, chciałoby się zaśpiewać „a miało być tak pięknie ...”. Po dokładnych oględzinach (dobrze, że doktor był ze mną
) mnie i motka wsiedliśmy na maszyny. Dojechaliśmy do Częstochowy, nadal w strugach deszczu, rozżaleni i przejęci tym co się wydarzyło, ja z ogromnym bólem głowy musieliśmy podjąć decyzję, jedziemy dalej, czy wracamy do domu, jeszcze niewiele km za nami. Kask rozwalony, szybka została w rowie, ja obolała, deszcz leje. Męska, głównie moja decyzja - zbieramy się i w Częstochowie kupujemy nowy kask (stary został w sklepie, zamówiliśmy nową szybkę), jedziemy do Katowic po nową szybę dla cebuli i po jej zamontowaniu, już w słońcu kontynuujemy podróż, pierwszy nocleg na granicy Czesko – Austriackiej, wesolutki, cieplutki i tani – z dobrym piwem – tego nam było trzeba po TYM dniu. Zresztą „piwo – tego nam było trzeba” padnie jeszcze w górach wiele razy, jednak już z całkiem innych, przyjemniejszych powodów
.
Następnego dnia docieramy do Villach, tam nocleg i „koniec transferu”. Teraz już piękne górskie traski są nasze.
Przejechaliśmy m. in. takie przełęcze jak: Jaufenpass (2099), Timmelsjoch (2474), Pillerhohe (1558), Umbrailpass (2601)Wurzjoch (2006). Widoki i winkielki niezapomniane. Obowiązkowo zamknięta oponka – oczywiście w VFRze, a nie w Cebuli, ale i tak dawałyśmy radę
. Jeździło się zajebiaszczo, piękna pogoda, ładny asfalt, CZASEM wąsko i CZĘSTO
, nie widziałam nic więcej niż tylko 1 -2m przede mną- zakręt za zakrętem, ale emocje i przeżycia niezapomniane.
Też był dzień, kiedy przejechaliśmy 400km, wjeżdżając 4 razy na ponad 2000mnpm, ostatni wjazd był już wieczorem, po ciemku – to i tak była najkrótsza droga do pola namiotowego . Muszę przyznać, że „widzę ciemność – ciemność widzę” towarzyszyło mi przez cały czas tego powrotu. W ciągu dnia, przepaści, odległości, wysokość robią ogromne wrażenie, a tym razem tego nie było widać, ale można było sobie wyobrazić. Niesamowite przeżycie przejeżdżać znak 2500mnpm w totalnej ciemności. Fajne było to, ze takich wariatów było więcej
.
Po Austrii przyszedł czas na Włochy, Alpy włoskie równie urokliwe, ale już troszkę inne od Austriackich. Różnią się m.in. tym, że trawa na austriackich stokach jest równiutko wykoszona
.
Fajne było to we Włoszech, że po tych samych trasach jeżdżą ludzie samochodami, motkami, rowerami, gokardami, na specjalnych rolkach i dla wszystkich jest miejsce, a wśród tego zgiełku na stoku pasą się krowy, które ten cały zamęt mają głęboko gdzieś – przecież te piękne widoki to dla nich codzienność
.
Żal było zjeżdżać z gór, ale przed nami były kolejne urokliwe miejsca.
Ponieważ w zeszłym roku zakochałam się w Veronie, to odwiedziliśmy nasz ulubiony camping San Pietro (polecam, widok na całą Veronę niezapomniany) , spędziliśmy dzień wylegując się nad Lago di Garda, a potem wybrzeżem ruszyliśmy zachwycać się Lazurem
. Równie pięknie po stronie włoskiej, jak i francuskiej, ale fajniej po francuskiej. Plaże otwarte i dostępne dla wszystkich, dużo pól namiotowych przy plaży, natomiast strona włoska bardzo zabudowana hotelami . Ceny przyzwoite, pogoda super – ciepło, z silnym wiatrem, super na plażę. I ciekawostka dla PANÓW, tyle gołych cycków w różnym wieku to nie widziałam w życiu co na plażach we Francji
. Pełen luz, Francuzi są naprawdę wyzwoleni
.
Na Lazurowym Wybrzeżu we Francji zdarzyły nam się dwie sytuacje, którymi chcę się z Wami podzielić. Pierwsza pt. „nakarmienie ludzi drogi”, druga „strumyk pod namiotem”, obie na tanim, fajnym polu namiotowym. Przyjechaliśmy późno na pole namiotowe, gdyż trochę czasu zajęło nam znalezienie noclegu. To był jedyny dzień, kiedy odwiedziliśmy kilka pól namiotowych i zostaliśmy dopiero na 4, czy 5 z kolei. Wcześniejsze, albo były zajęte, albo strasznie drogie (46 euro za 2 osoby z małym namiotem i motkami to duża przesada). W trakcie rozpakowywania podeszła do nas Francuzka (była rozstawiona z rodziną po drugiej stronie alejki) i poczęstowała nas kolacją – sałatka, kotlecik i oczywiście bagietka. Nie rozumiałam nic co ona mówi, Raf zrozumiał tylko, że mówi, ze dopiero przyjechaliśmy, widać , ze jesteśmy zmęczeni i jej rodzina chciała podzielić się z nami jedzeniem. Byłam wzruszona ... To było takie proste i miłe. A następnego dnia obudziliśmy się z strugach deszczu (to był jedyny dzień, kiedy deszcz pokrzyżował nam plany), po godzinie ulewy okazało się, ze nie ma odpływu i nasz namiot stoi w bajorku, a po kolejnej godzinie woda chlupała nam pod podłogą namiotu. Dziwne to było uczucie, na szczęście namiot przetrwał, a po godzinie popołudniowego słońca, po deszczu nie było śladu.
Po odwiedzeniu żandarma w San Tropez ruszyliśmy na poszukiwanie pól lawendy w Prowansji. One naprawdę istnieją, fioletowe pola, niebywałe...
Po dwóch tygodniach „dziczy” udaliśmy się do „miasta” Paryża – zupełnie inny klimat, motki odpoczywały, a my metrem i rowerami zwiedzaliśmy stolicę Francji. Ostatni (trzeci) dzień w Paryżu spędziliśmy na Polach Elizejskich na finale Tour de France. Nie jestem fanką kolarstwa i nawet nie wiem, kto jechał i kto wygrał, ale całe wydarzenie było niezłą frajdą.
Ostatnim celem naszej podróży była Normandia i Omaha Beach. Normandia, jako region Francji piękna i ze swoistym, bardzo przyjaznym klimatem, a miejsce gdzie walczyli żołnierze ciche, spokojne, robi wrażenie. Najbardziej poruszył mnie widok ściany, na której wypisane są nazwiska poległych żołnierzy, kropka przy nazwisku oznacza, że ciało tej osoby było zidentyfikowane – tych kropek jest naprawdę niewiele, można je policzyć na placach... Szybko po powrocie obejrzeliśmy Szeregowca Ryana – po tym, jak było się w tym miejscu, zupełnie inaczej ogląda się ten film...
A po Normandii był szczęśliwy, spokojny powrót do domu. Prawie spokojny
. Chyba trochę wykończyłam moją cebulkę na autostradzie i pod Berlinem powiedziała basta – nie było ładowania. Na pych, po odpoczynku ruszyliśmy w kierunku granicy ale już nie autostradą, tylko drogami wiejskimi, 80km/h to był max, bez świateł i kierunkowskazów i tak jechaliśmy aż maszyna kompletnie odmówiła posłuszeństwa. Jechaliśmy tak NON STOP przez 4 h (jak zeszłam z motka nie byłam w stanie się ruszyć). Udało nam się dotrzeć do Świecka. Tam motel i czary mary mojego męża, który oddał mi swoje serce po raz drugi
, tym razem to mechaniczne – podmienił akumulatory pomiędzy cebulą i VFRą i tak następnego dnia dojechaliśmy do Warszawy. Jak się później okazało padł regulator napięcia. I tak z przygodami wyjazd i z przygodami powrót, piękna podróż pomiędzy ...
Wyprawa pełna przygód, winkli, kilometrów, widoków i słonecznej pogody. W odróżnieniu od zeszłorocznej wyprawy do Włoch, to tym razem bardziej niż liczba kilometrów odczuwalny był czas przesiedziany w siodle.
Zaczęło się niezbyt szczęśliwie



Następnego dnia docieramy do Villach, tam nocleg i „koniec transferu”. Teraz już piękne górskie traski są nasze.
Przejechaliśmy m. in. takie przełęcze jak: Jaufenpass (2099), Timmelsjoch (2474), Pillerhohe (1558), Umbrailpass (2601)Wurzjoch (2006). Widoki i winkielki niezapomniane. Obowiązkowo zamknięta oponka – oczywiście w VFRze, a nie w Cebuli, ale i tak dawałyśmy radę


Też był dzień, kiedy przejechaliśmy 400km, wjeżdżając 4 razy na ponad 2000mnpm, ostatni wjazd był już wieczorem, po ciemku – to i tak była najkrótsza droga do pola namiotowego . Muszę przyznać, że „widzę ciemność – ciemność widzę” towarzyszyło mi przez cały czas tego powrotu. W ciągu dnia, przepaści, odległości, wysokość robią ogromne wrażenie, a tym razem tego nie było widać, ale można było sobie wyobrazić. Niesamowite przeżycie przejeżdżać znak 2500mnpm w totalnej ciemności. Fajne było to, ze takich wariatów było więcej

Po Austrii przyszedł czas na Włochy, Alpy włoskie równie urokliwe, ale już troszkę inne od Austriackich. Różnią się m.in. tym, że trawa na austriackich stokach jest równiutko wykoszona

Fajne było to we Włoszech, że po tych samych trasach jeżdżą ludzie samochodami, motkami, rowerami, gokardami, na specjalnych rolkach i dla wszystkich jest miejsce, a wśród tego zgiełku na stoku pasą się krowy, które ten cały zamęt mają głęboko gdzieś – przecież te piękne widoki to dla nich codzienność

Żal było zjeżdżać z gór, ale przed nami były kolejne urokliwe miejsca.
Ponieważ w zeszłym roku zakochałam się w Veronie, to odwiedziliśmy nasz ulubiony camping San Pietro (polecam, widok na całą Veronę niezapomniany) , spędziliśmy dzień wylegując się nad Lago di Garda, a potem wybrzeżem ruszyliśmy zachwycać się Lazurem



Na Lazurowym Wybrzeżu we Francji zdarzyły nam się dwie sytuacje, którymi chcę się z Wami podzielić. Pierwsza pt. „nakarmienie ludzi drogi”, druga „strumyk pod namiotem”, obie na tanim, fajnym polu namiotowym. Przyjechaliśmy późno na pole namiotowe, gdyż trochę czasu zajęło nam znalezienie noclegu. To był jedyny dzień, kiedy odwiedziliśmy kilka pól namiotowych i zostaliśmy dopiero na 4, czy 5 z kolei. Wcześniejsze, albo były zajęte, albo strasznie drogie (46 euro za 2 osoby z małym namiotem i motkami to duża przesada). W trakcie rozpakowywania podeszła do nas Francuzka (była rozstawiona z rodziną po drugiej stronie alejki) i poczęstowała nas kolacją – sałatka, kotlecik i oczywiście bagietka. Nie rozumiałam nic co ona mówi, Raf zrozumiał tylko, że mówi, ze dopiero przyjechaliśmy, widać , ze jesteśmy zmęczeni i jej rodzina chciała podzielić się z nami jedzeniem. Byłam wzruszona ... To było takie proste i miłe. A następnego dnia obudziliśmy się z strugach deszczu (to był jedyny dzień, kiedy deszcz pokrzyżował nam plany), po godzinie ulewy okazało się, ze nie ma odpływu i nasz namiot stoi w bajorku, a po kolejnej godzinie woda chlupała nam pod podłogą namiotu. Dziwne to było uczucie, na szczęście namiot przetrwał, a po godzinie popołudniowego słońca, po deszczu nie było śladu.
Po odwiedzeniu żandarma w San Tropez ruszyliśmy na poszukiwanie pól lawendy w Prowansji. One naprawdę istnieją, fioletowe pola, niebywałe...
Po dwóch tygodniach „dziczy” udaliśmy się do „miasta” Paryża – zupełnie inny klimat, motki odpoczywały, a my metrem i rowerami zwiedzaliśmy stolicę Francji. Ostatni (trzeci) dzień w Paryżu spędziliśmy na Polach Elizejskich na finale Tour de France. Nie jestem fanką kolarstwa i nawet nie wiem, kto jechał i kto wygrał, ale całe wydarzenie było niezłą frajdą.
Ostatnim celem naszej podróży była Normandia i Omaha Beach. Normandia, jako region Francji piękna i ze swoistym, bardzo przyjaznym klimatem, a miejsce gdzie walczyli żołnierze ciche, spokojne, robi wrażenie. Najbardziej poruszył mnie widok ściany, na której wypisane są nazwiska poległych żołnierzy, kropka przy nazwisku oznacza, że ciało tej osoby było zidentyfikowane – tych kropek jest naprawdę niewiele, można je policzyć na placach... Szybko po powrocie obejrzeliśmy Szeregowca Ryana – po tym, jak było się w tym miejscu, zupełnie inaczej ogląda się ten film...
A po Normandii był szczęśliwy, spokojny powrót do domu. Prawie spokojny

