
To mój drugi sezon na motku i nie wyobrażałam sobie jechać u Kawy na plecaku, skoro Cebula sprawuje się bardzo dobrze, 94’ to świetny rocznik i jeszcze po porządnym serwisie była naprawdę gotowa (jak i ja

Plan z grubsza był taki, żeby dojechać na Sycylię, „po drodze” pozwiedzać, pobyczyć się kilka dni nad morzem i wrócić do Polski. Poza tym nic nie było zaplanowane, żadnych zarezerwowanych noclegów, dokładnego planu, wiedzieliśmy tylko ,że za 4 tygodnie musimy być w Polsce.
Podróż – WYPRAWA (to lepsze określenie) była szczęśliwa i bogata w przygody, emocje, widoki, piękno świata i ludzi i oczywiście kilometry.
Poniżej dzielę się z Wami tą wyprawą, iście motocyklowym przeżyciem.
KIERUNEK: Alpy.
TRASA: Warszawa – Cesky Tesin – Zilina – Bratislava – Wien - Linz – Pettenbach – 966km
Oczywiście dzień wcześniej panikowałam, że nie dam rady tyle km nawinąć, że nie wiem, jak itd. Udało się i to bez większych problemów.
Pobudka o 5.30, półtorej godziny zajęło nam pakowanie. Większość przyjęła na siebie VFRa: 2 kufry, rolka – polecam (zmieściło się dużo, bo i namiot, śpiwory, materacyki, butle do gotowania i ciuchy na deszcz), mój mąż

Cały dzień pogoda piękna, trasa do granicy nadzwyczaj sprawnie przebiegła, za Ziliną było już w ogóle super. Motki dawały radę i my też, wsparci popołudniową „pamułową drzemką” (zainteresowanych definicją terminu odsyłam do Piotra). Ale żeby nie było tak pięknie do końca, 2 godziny przed noclegiem niebo zasnuło się chmurami. Alpy witały nas deszczem. Zjechaliśmy na stację, po 15 minutach zerwała się burza i to taka, że nie było nic widać tylko ścianę deszczu. Przez ponad godzinę czekaliśmy na stacji, wyruszyliśmy w deszczu ubrani od stóp do głów w ochraniacze.
Na polu namiotowym trochę się zdziwili, kiedy nas zobaczyli o 22, rozbijaliśmy się w deszczu, ciepły prysznic i smakowe

Udało się Cebulko, przejechałyśmy prawie tysiąc km

Kolejny dzień również deszczowy, coś Alpy nie łaskawe dla nas. Szybko dotarliśmy do kolejnego miejsca noclegowego – Schladmine, licząc na to, że kolejny dzień będzie ładny.
I rzeczywiście, zasłyszane prognozy sprawdziły się – piękne słońce od samego rana do końca dnia. Wiedzieliśmy, że musimy wykorzystać ten dzień, bo następnego chcieliśmy być już po Włoskiej stronie.
No i zadziało się – był Dachstainer (Hoher Dachstein 2995 m.n.p.m.) – moje pierwsze prawdziwe winkielki – do 2000 m wjechaliśmy na motkach, na szczyt kolejką górską i był Grossglokner (Hochalpenstrasse 3797m.n.p.m.). Widoki i przeżycie nie do opisania. Kilka godzin jazdy serpentynami i tylko żal było, że nie można wszystkiego uchwycić na filmie i zabrać ze sobą.
Wieczorem byliśmy już we Włoskich Alpach.
KIERUNEK: Verona.
Kolejny dzień w deszczu, marzyłam już o tym, żeby zjechać z gór i poczuć ciepło włoskiego słoneczka. I tak też się stało, jak tylko zbliżyliśmy się do Wenecji, jakby ktoś kurek z deszczem zakręcił.
Kolejne dni spędziliśmy zwiedzając Veronę, Wenecję i odpoczywając nad Lago di Garda. Polecam Camping St. Pietro w Veronie. Widok na miasto niezapomniany.
KIERUNEK: Toskania.
I znowu winkielki i piękne krajobrazy. Droga skąpana w słońcu i soczystej zieleni. Gdzieś tam w małej mieścinie pizza, ach co za smak. Nocleg pod Florencją. Tutaj dwa dni, żeby zobaczyć właśnie Florencję i Sienę.
PS. Dzięki Chris – dzięki niemu doświadczyliśmy prawdziwej włoskiej serdeczności – zakręceni przy wyjeździe z Verony (nie chcieliśmy jechać autostradą i nie mogliśmy znaleźć wyjazdu) na światłach zapytaliśmy o drogę gościa na Harley’u Sportsterze. Podkreślam, że był to czas sjesty, więc koleś ochoczo zaproponował, że nas poprowadzi i tak prowadził przez jakieś 30 km. Miał przerwę w pracy i przejechał się z nami

KIERUNEK: Rzym.
Tutaj 2 dni, żeby rzucić okiem na Bazylikę św. Piotra, Koloseum, Forum Romanum, Panteon, Plac Hiszpański i posmakować pysznych włoskich lodów. I żeby było jak na podróż poślubną przystało - nocleg w miłym hoteliku, w końcu mięciutkie łóżeczko i własna łazienka – doceniane po prawie 2 tygodniach spania w namiocie.
KIERUNEK: Neapol.
Tak jak piszą w przewodnikach – miasto specyficzne, ciekawe, dla mnie trochę przerażające, zupełnie inne od tego co do tej pory. Po Rzymie, być może zbyt duży kontrast. Zwiedziliśmy Herkulanum, pokłoniliśmy się Wezuwiuszowi i pędziliśmy dalej.
KIERUNEK: Sycylia.
Tutaj, też mam ochotę napisać, że „tak jak piszą w przewodnikach” – zdecydowanie biedniej niż na północy Włoch, cieplutko – pogodowo i w emocjach, przyjaźnie, ludzie serdeczni i rodzinni. Trudno mi nazwać co to jest, ale czułam się na Sycylii cudownie od samego wjechania na prom do Messyny. Spędziliśmy tu prawie tydzień, znowu piękne winkielki – tym razem na Etnę, wycieczka do Palermo, leżenie nad morzem wśród rodzin Sycylijskich i wieczorne gotowanie na plaży. Płakałam jak już siedzieliśmy na promie powrotnym. Zupełnie inna kultura bycia, wyrażania emocji, odnoszenia się do siebie. I to cieplutkie morze....
KIERUNEK: Warszawa.
Wracaliśmy jakby na 3 rzuty. Pierwszy dzień do Gargano, żeby tam jeszcze poleżeć na cieplutkim piaseczku i pokąpać się. Kolejnego dnia powrotu do Polski udało się dojechać do Austrii, oczywiście Alpy znowu powitały nas deszczem, jednak tutaj to był już dla mnie naprawdę hardcore – przez pół godziny jechaliśmy w ostrej burzy, 40 km na godzinę, a najbliższy zjazd z autostrady był za 30 km. To było naprawdę ostre, poza światłami VFRy i białą linią po prawej stronie nic nie widziałam.
I ostatni dzień powrotu – mój i chyba Cebuli też


I taka to była wyprawa do Italii, dziękuję RafKawa, to był cudowny miesiąc miodowy...