Dawid Transalpem, Daniel na Hornecie no i ja i moja ukochana VFR 750 RC36II
Plan wyjazdu do Rumunii zrodził się któregoś zimowego weekendu, podczas cotygodniowej garażowej wymiany doświadczeń mechaniczno-motoryzacyjnych. Oczywiście w miłej atmosferze, którą zapewniało dobre lubelskie chmielowe
Plan zakładał wyjazd 7 dniowy. Bez jakiegoś szerokiego objeżdżania Rumunii. Generalnie obieramy kierunek góry fogaraskie, by tam jeździć jak najwięcej. Wyjazd z domu z Rejowca Fabrycznego, przez Tokaj do Rumunii i powrót tą samą drogą.
Zapakowaliśmy się solidnie (nieoceniony okazał się wątek viewtopic.php?f=7&t=16302&view=unread#unread (dzięki)) no i w drogę
19 lipca (sobota) - 6 rano. Jeszcze tylko chłopaki dopiją kawkę i ruszamy. Ja prowadzę
Jedziemy przez Barwinek. Tam też z Dawidem kupujemy trochę Lei i Forintów na podróż. Daniel decyduje się płacić za granicą kartą. Jest to dobre rozwiązanie pod warunkiem, że nie korzysta się często z bankomatów, gdyż za te jest prowizja.
Pogoda słoneczna. Droga przyjemna. Kilometry nawijają się na licznik.
Po drodze mijamy kilka policyjnych patroli drogowych, które pozdrawiamy z wzajemnością. Niestety jeden z policjantów na Słowacji był tak miły, że koniecznie chciał mieć nasze zdjęcie i podczas opuszczania przez nas granic miasteczka strzelił Danielowi suszarą w plecy, po czym dogonił nas na bombach. Pokazał ręczny radar z fotką (ciekawa rzecz!) i zaproponował 40EUR mandatu. Na szczęście wytargowaliśmy do 10. Za granicą (szczególnie na Węgrzech) przydaje się nam nawigacja w telefonie, zamontowana w zwykłym uchwycie samochodowym przyssanym do szkła obrotomierza (oczywiście całość zabezpieczona smyczą przed ew. upadkiem). Dla mnie super rozwiązanie, bo na tankbaku miałem straszne refleksy na wyświetlaczu. Dodatkowo telefon przymocowany w ten sposób jest chroniony przez szybę przed deszczem, o czym przekonaliśmy się już wkrótce. Nawigacja Automapa spisała się świetnie i co najważniejsze oprócz GPS nie potrzebuje transferu danych.
Po przejechaniu ok 480km o 16 wita nas Tokaj (jak widać nie spieszyło nam się)
Nocujemy na kempingu za mostem. Cena ok 18zł/os. Kemping mało zaludniony, ale o taki nam chodziło. Trochę taki PRL, ale jest czysto i jest prysznic. Właściciel miły człowiek choć j.węgierski to bariera nie do przejścia. Kolacje robimy na miejscu na kuchence. Daniel zajada chemię z porcji żywnościowych amerykańskich marrines, które przywiózł mu kolega.
Oczywiście nie obyło się bez zestawu obowiązkowego.
20 lipca (niedziela) - o 7 pobudka, śniadanko, pakowanie sprzętu i w drogę
Do Rumunii wjeżdżamy przez Satu Mare. Troszkę trzeba nadłożyć na północ, ale nie ma TIRów.
Fajna kontrola graniczna Węgry-Rumunia. Pan pogranicznik sprawdzał naszą tożsamość na podstawie dowodów os. a nawet kasków nie zdejmowaliśmy. Ot kontrola uproszczona
Drogi spoko, pogoda jeszcze lepsza.
Nie spiesząc się stajemy na kawkę samodzielnie parzoną na kuchence. Gdzieś już czytałem w czyjejś relacji i potwierdziło się, że po chwili pojawiło się kilka ciekawskich i wiecznie głodnych psów.
Gdy dojechaliśmy do Sebes u podnóża Transalpiny, pod jakimś marketem podszedł do nas facet z wizytówką swojego pensjonatu i zaproponował nocleg za 30Lei/os. Śniadanko bardzo porządne + 13 Lei. Okazał się bardzo sympatycznym człowiekiem. Oczywiście zgodziliśmy się. Szczególnie, że mieszka przy samym wylocie na Transalpinę, tuż za Sebes. Później podam jego namiary, naprawdę warto się tam zatrzymać.
A to właśnie przesympatyczny właściciel Luigi
21 lipca (poniedziałek)
Po dobrym śniadanku czas na prawdziwą przygodę, a więc Transalpina.
Na początek niespodzianka. Na tamie spotykamy naszego przyjaciela Luigiego, który jest tu hydroenergetykiem.
Widoki zapierające dech. Jeszcze czasem trochę prędkości i poziom satysfakcji osiąga szczyt.
Czasem tylko poprzeczne na całej szerokości jezdni ubytki w asfalcie. Co prawda uzupełnione jakimś żwirem i ziemią, ale już zwolnić ostro trzeba.
Po zjeździe z Transalpiny dojechaliśmy południową stroną w rejon Transfogaraskiej. Tam nocleg w jakimś pensjonacie i oczywiście omawianie wrażeń z jazdy do późnego wieczora przy piwku marki Ursus.
22 lipca (wtorek)
Rano śniadanko, we własnym zakresie na świeżym powietrzu, i ruszamy na Transfogaraską.
Doznania równie ekscytujące, chociaż tutaj już więcej aut i turystów. Ale i tak wszędzie królują motocykliści
Na północnej części Transfogaraskiej pogoda się popsuła i padał deszcz. Na szczęście przygotowaliśmy się na takie warunki i też było fajnie. Jedynie Daniel miał dość wysokogórskich wrażeń i pojechał autostradą do zaprzyjaźnionego Luigiego. Natomiast my z Dawidem wciąż głodni wrażeń postanowiliśmy obie trasy przejechać z powrotem raz jeszcze (w końcu po to tu przyjechaliśmy) i spotkać się z Danielem za dwa dni.
[/URL
Nocleg znaleźliśmy na południowej części Transalpiny. Właściwie to nocleg znalazł nas. Wystarczyło powoli jechać przez miejscowość u podnóża gór, a mieszkańcy sami zapraszają do siebie. Pozostaje tylko negocjacja cen.
23 lipca (środa)
Jechaliśmy już końcówką Transalpiny na spotkanie z Danielem u Luigiego, gdy naszła nas potężna burza z piorunami. Sytuacja niecodzienna, kiedy ciśniesz po winklach, a pioruny biją jeden po drugim obok po szczytach. I to wszystko w ulewnym deszczu, przed którym nie ma się gdzie schować. Wynikiem czego na odcinku drogi przed nami zeszła lawina błotna, która całkowicie zablokowała drogę. Stanęliśmy przed decyzją: czekać w górach na ciężki sprzęt, który udrożni drogę, czy jechać szutrowym objazdem wskazanym przez pracownika pobliskiej tamy. Jako, że miało to miejsce już na północnej stronie, podczas zjazdu z gór nie było nawet mowy o powrocie przez góry. Szczególnie w taką pogodę. W między czasie pojawiło się jeszcze kilku motocyklistów z Polski i wspólnie wybraliśmy drugą opcję.
Nie wiem, czy był to dobry wybór, bo nie wiadomo kiedy drogę odblokowano, ale objazd okazał się 40 kilometrowym odcinkiem po dołach, z kilkoma miejscami gdzie strumienie przelewały się przez drogę i trzech prowadziło jedną maszynę. Ale VFR nawet w takim terenie okazała się niezawodna. Dopiero wieczorem zmęczeni spotykamy się z Danielem.
[url=http://www.iv.pl/]
24 lipca (czwartek)
Okazuje się, że Daniela Hornet ma awarię. Poszły oringi w chłodnicy oleju i olej dostawał się do chłodnicy. Bardzo pomocny wtedy okazał się Luigi, który obwiózł nas po sklepach w Sebes aż znaleźliśmy potrzebne części. Do Tokaju wyjeżdżamy dopiero po 16, gdzie docieramy po północy.
Ledwo dobudziliśmy pracownika kempingu. Jednak strzelanie z wydechu to dobry budzik
25 lipca (piątek)
Po śniadaniu zdająca się nie mieć końca droga do domu. Jesteśmy zmęczeni, ale ciśniemy, żeby móc jak najszybciej w domu pooglądać z bliskimi zrobione fotki i przeżyć to raz jeszcze...
Do domu dojeżdżamy cali i zdrowi... Po przejechaniu ok 2800km
I wciąż kiedy oglądam zdjęcia z wyprawy to nasuwają mi się słowa Bogusia Lindy "Jeszcze tu k... wrócimy..."
Pozdrawiam serdecznie