Ooooo, następny prowokator! Niby zagaja o piciu, a tak naprawdę chodzi mu o to, żeby wszcząć kolejną dyskusję o klechach

No to zaczynamy

Należy przyznać, że z faktu, iż żyjemy w klechistanie, wynika jedna korzyść, a mianowicie dopuszczalny limit alkoholu we krwi kierowcy. Drzewiej limit ten wynosił 0, co klechów bardzo wkurzało, gdyż jak wiadomo lubią sobie golnąć. Czasem też muszą wychylić lampkę wina podczas wykonywania obowiązków służbowych i ten fakt był wykorzystywany przez esbecję do nękania tych nielicznych klechów, którzy nie byli agentami. Czasy wtedy były inne, kościoły nie stały w każdej wsi, wiosce, osadzie i kolonii, i czasem klecha musiał zaturlać się swoim ubogim mercedesem do jakiejś wiejskiej kapliczki, aby dla miejscowego ludu odprawić modły. A po modłach za rogiem czekała esbecja, wyciągała alkomacik, klecha dmuchał, esbecja zabierała prawko, mercedesika odwoziła na parking i klecha musiał zapindalać piechotą, jak to tysiące lat temu robili apostołowie, co niezwykle było wkurzające, gdyż klechy w ogóle niczego nie robią tak, jak to robili apostołowie. A gdy komuna odpuściła a organizacja watykańskiego okupanta w naszym kraju urosła w siłę, to załatwili sobie (i przy okazji nam wszystkim) podniesienie limitu do 0.2 promila. A w takim na przykład szczęśliwym laickim kraju, jak Czechy, limit wynosi 0. Sam nie wiem, co lepsze

W kwestii samego picia mogę powiedzieć, że najciekawsze moje doświadczenie to pijaństwo w samolocie. W dawnych dobrych czasach firma moja karmicielka sponsorowała dwa samochody w wyścigach Porsche Supercup, które to wyścigi odbywają się razem z F1. Dzięki temu miałem co roku bilety dla klientów i to nie na trybunę gdzie siedzi się doopskiem na trawie, ale VIP-owskie z wstępem do pit lane i pełnym wypasem. Tak się złożyło, że do Walencji lecieliśmy Spanairem chyba w dwa dni po tym, jak się rozwalił samolot Spanaira w Madrycie. Goście przyjechali do Warszawy, poszliśmy na kolację, siedzimy sobie w knajpie, jemy, pijemy i któryś pyta, czym lecimy. Ja na to, że do Monachium Luftwaffe, a potem do Walencji Spanairem. Na to oni zgodnie chórem, że choćby skały srały to oni do tego samolotu nie wsiądą, a już na pewno nie na trzeźwo. Trzeba było kolegów przygotować do podróży, więc kolacja przeciągnęła się do późnych godzin nocnych. Rano wszyscy jak zombie na lotnisku pierwsze kroki skierowaliśmy do sklepu, gdzie każdy kupił butelkę gorzkiej żołądkowej, bo to gładko wchodzi bez zapojki. Wsiadamy do Luftwaffe, przychodzi stewka i pyta, czego się napijemy, a my na to, że poprosimy po dwa piwa, bo następny lot mamy Spanairem i na trzeźwo do niego nie wsiądziemy. Helga zrozumiała, dała nam po dwa browarki, a potem jeszcze po jednym. W Monachium wsiedliśmy do Spanaira i natychmiast odkręciliśmy gorzką żołądkową. Imprezka się rozkręcała aż do momentu, gdy jakiś Helmut, co siedział za nami, uprzejmie poprosił, żebyśmy się nieco uciszyli. Ja po niemiecku mówię tak sobie średnio, ale jakoś tak mi się udało mu odpowiedzieć, że jak jestem na wakacjach to Niemcy mi przeszkadzają, bo żłopią browary i drą japy, więc teraz nadszedł czas odwetu, znaczy się ja mogę mówić głośno, a on ma maulhalten. Helmut niestety nie przyjął tego do wiadomości, tylko poszedł poskarżyć się stewce. Stewka przyszła, skonfiskowała wódkę i poprosiła o ciszę. Na szczęście mieliśmy więcej

Ale trzeba było się bardziej pilnować, bo stewka przechodziła co chwilę i sprawdzała, czy jest spokój. W końcu stwierdziła, że trzeba zneutralizować prowodyra całego zamieszania i kazała mi się z sobą udać do tyłu samolotu, gdzie pod jej nadzorem siedziałem grzecznie i piłem wodę niegazowaną. Jak aeroplan wylądował to stewki wyszły z nami z samolotu i na płycie lotniska się z nimi żegnaliśmy. Sytuacja przekomiczna, 150 osób stało w autobusie, a myśmy parę minut się z nimi obściskiwali, przepraszali i żegnali. Jak wytrzeźwieliśmy to uświadomiliśmy sobie, że to się mogło smutno skończyć, ale widocznie nie było bardzo źle, a poza tym to było przed wyczynami Jana Marii Rokity

A wspominamy tą historię do dziś.
Kolejną ciekawą podróż miałem wracając ze Zjednoczonych Stanów. Wsiadłem na JFK do naszego nieLOTa, usiadłem na siedzeniu i od razu doopsko mnie rozbolało, bo siedzenie było zdezelowane. Oni tych dużych benków nie remontowali, bo czekali na dreamlinery i te samoloty wyglądały w środku jak pekaesy 30 lat temu. Poprosiłem stewkę, żeby mnie przesadziła na inne miejsce, a ona do mnie wyjechała z paszczą, że się czepiam. W końcu znalazła dla nas inne miejsca, ale wciąż była obrażona. Aeroplan wystartował, stewki rozdały żarcie, zrobiły jedną rundkę z drinkami, zrobiły drugą rundkę z drinkami i mówiły, że jak ktoś chce dolewkę to zapraszają do tyłu samolotu. Jak mnie ktoś zaprasza, to będąc człowiekiem kulturalnym, nie odmawiam. Podreptałem do tyłu i trafiłem akurat na tą naburmuszoną. Mówię więc kobiecie, że wdzięczny jestem za zmianę miejsca, to nowe jest lepsze, ale nie idealne, doopsko jeszcze trochę boli więc chętnie przyjąłbym jeszcze jakąś dawkę środków znieczulających. Wtedy ona nagle się odmieniła, uśmiechnęła się i zaczęła rozmawiać jak biały człowiek. Powiedziała, że jest wkurzona, bo wielu pasażerów narzeka na te siedzenia, a ona nie może wszystkich przesadzać, dlatego petentów traktuje z buta, żeby inni nie mieli odwagi prosić. I tak sobie zaczęliśmy gawędzić, najpierw ona mi robiła drineczki, potem jak już się zorientowałem, za którymi drzwiczkami jest wódka, a za którymi soki, to przeszedłem na samoobsługę. W ten oto sposób przeleciałem nad Atlantykiem siedząc na podłodze, sącząc bloody mary i gadając z miłą kobietką. Aż przyszła szefowa pokładu i powiedziała, że tego pana już nie obsługujemy. Eeeech, piękna przygoda, ale to uz se nevrati, bo w nieLOTcie teraz dają tylko jednego drinia, a za następne każą płacić.
O piciu w Rosji nie ma co pisać, bo w porównaniu z podniebnymi imprezami to nuda jest

A w ramach offtopu w offtopie fotka z Walencji:
